środa, 28 marca 2012

Misiaki

Mam dwóch znajomych, kumplują się od czasów liceum, obydwaj mają dziwne (dzikie?) poczucie humoru i kiedy spotykamy się razem, w szerszym gronie znajomych, nie potrzeba dużo czasu, żeby wszyscy zaczęli głośno się śmiać. Obydwaj mają też tendencję do mówienia do siebie per "Misiaku" ;p - nie zwracając uwagi na to, że obcy ludzie, którzy siedzą przy stoliku obok czy mijają nas na ulicy, dziwnie się na nich patrzą ;)
Może to właśnie przez takie okazywanie sobie męskiej przyjaźni od jakiegoś czasu chodziły za mną wzorki z misiem Lickle Ted. I ostatnio powstały dwa z nich - obydwa standardowo na aidzie 14ct ecru, haftowane muliną DMC (nie mam bogatych zapasów, jeśli chodzi o materiały i inne takie - na razie mnie na to nie stać...).
Jeden z nich stał się poduszeczką na igły, dosyć dużą, ale przynajmniej nigdzie mi się nie zapodzieje w moim wiecznym rozgardiaszu ;) A tak prezentował się jeszcze przed zszyciem i wypchaniem.



Z nieodłącznym kubkiem porannej kawy - tak to sobie interpretuję ;) Jeszcze niedobudzony i z lekko podkrążonymi oczkami.


Już puchaty i skończony.


Z tyłu wyhaftowałam swój inicjał - w kolorach kubka, w miarę zbliżony w klimacie do misiakowego obrazka. Pochodzi z alfabetu z owcami, który wykopałam gdzieś w internecie. Oczywiście owcy na potrzeby tej poduszeczki się pozbyłam.


Poza Misiakiem, który został przerobiony na poduchę, wyhaftowałam też drugiego Misiaka, tym razem w nastroju nieco bardziej melancholijnym, ale również z zielonym kubkiem. Czasem mam wrażenie, że Misiak ma po prostu porannego kaca ;p Ot, takie poststudenckie skojarzenia...



Nie zdecydowałam jeszcze, co z nim zrobię. Na razie po prostu się z niego cieszę ;)

poniedziałek, 26 marca 2012

Zielona Wymianka

Jak obiecałam wczoraj, tak robię - to znaczy, pochwalę się tym, co dostałam od Sylwii w ramach Zielonej Wymianki :) Sylwia wrzuciła zdjęcia u siebie na blogu (można je podejrzeć tu), a ja dopstrykałam kilka dodatkowych, w porannym świetle.


Piękna doniczka z ażurowymi koniczynkami - posadzę w niej najprawdopodobniej Edgara, mojego fikusa, który podróżował ze mną do Torunia i z powrotem, towarzysząc mi przez całe pięć lat studiów. A do tego pachnące kadzidełka i suszki...

Delikatne pudełeczko z lustrzanym spodem - znając mnie, będzie pełniło rolę pojemnika na kolczyki ;)

(rzeczone kolczyki i mała, klimatyczna broszka, "z kufra Szkotki", jak ładnie określiła to Sylwia ;))

Kolczyki, wisiorek i breloczek - wszystko w odcieniach zieleni, delikatne i przyjemne dla oka. No i witrażowa koniczynka, przez którą pięknie przenika słońce.

Dostałam nawet własną czterolistną koniczynkę oprawioną w szkło, na szczęście :) Bardzo się cieszę, że trafiłyśmy z Sylwią na siebie, bo każda z nas zajmuje się innymi rzeczami i dostałyśmy od siebie to, czego same byśmy sobie raczej nie zrobiły. Dostałam też oczywiście słodkości, i o dziwo nie miałam jeszcze czasu ich przejeść ;p Ale dziś mam zamiar uszczknąć nieco z tego, co dostałam ;)
A ode mnie Sylwia dostała taki zestaw:






Skrzaty Nimue, nieco zadziorne ;), zakładka w stylu Art Deco, ponieważ na blogu Sylwii podpatrzyłam, że lubi ten styl. A do tego mała zawieszka albo poduszeczka na igły z czterolistną koniczynką i biedronką na szczęście - z drugiej strony koniczynka trzylistna, irlandzka. No i oczywiście dodałam do tego różne przydasie i smakołyki herbaciane.

Jeśli tylko będę miała trochę czasu, będę zgłaszała się do udziału w kolejnych wymiankach. Lubię, kiedy ktoś cieszy się z czegoś, co dostaje ode mnie. I lubię cieszyć się z tego, co przychodzi do mnie :)

niedziela, 25 marca 2012

Zachwycona jestem ja ;D

A ile rzeczy sprawiło, że jestem tak zachwycona... Koncert Loreeny McKennitt!!! To po pierwsze :)



Nie chwaliłam się, nie pomyślałam nawet, że warto napisać o tym, że się na niego wybieram i naprawdę nie wiem dlaczego tego nie zrobiłam. Wychowałam się na jej muzyce, tata zawsze jej słuchał, kiedy zajmował się swoimi artystycznymi sprawami. Często odcinał się wtedy od świata przy pomocy dużych, czarnych słuchawek, ale zdarzało mu się też puszczać muzykę głośno, tak, że niosła się po całym domu. I pośród tego wszystkiego byłam ja, chłonęłam, a słuchanie pewnych nagrań po prostu wchodziło mi w krew. Stawało się czymś naturalnym.
Od jakiegoś czasu muzyka gdzieś mi umknęła, sama nie wiem dlaczego, po prostu za dużo innych spraw zwaliło się na głowę i zaczęło zaprzątać myśli. Wiele osób kazało mi zabrać się za "dorosłe życie", a w ich definicji dorosłego życia brakuje radości z tak "małych" rzeczy, jak muzyka... A ja byłam tak głupia, żeby się temu poddać.
Loreena McKennitt jest artystką, której mogłabym słuchać zawsze i wszędzie. Subtelną, potrafiącą nawiązać niezwykły kontakt z publicznością, stworzyć niezwykłą atmosferę na scenie. Atmosferę, która promieniuje na całą salę, przenika wszystkich i nie pozwala na to, żeby koncert skończył się przed czasem. Fala ludzi, która nie klaskała kulturalnie, siedząc na swoich miejscach, ale od razu po "zakończeniu" koncertu podniosła się i zagłuszyła wszystko - była czymś niesamowitym. Jakby przez ludzi przebiegł prąd, pozytywna energia przeniknęła całą salę. I nikt nie chciał, żeby to już się skończyło... Fantastyczny koncert!!!

http://www.youtube.com/watch?v=408za7FeNJo&feature=related

Zachwyciłam się też swoją wymiankową paczką, która dotarła do mnie już w piątek, ale nacieszyć mogłam się nią dopiero dziś, akurat po powrocie z koncertu. Idealnie w irlandzko-celtyckich klimatach :) Ale prezentem od Paskudki pochwalę się już na spokojnie jutro, nie chcę tego robić teraz, na szybko. Muszę powiedzieć, że warto było chwilkę poczekać ;)

Na miłe zakończenie dnia pokażę tylko swój TUSAL-owy słoik ;p

środa, 21 marca 2012

zielono mi

Tak sobie siedzę i czekam aż dotrze do mnie opóźniona wymiankowa paczka, czytam książeczki (dosłownie - są małe, lekkie i wyjątkowo poręczne), które kiedyś ściągnęłam z półki w bibliotece w ramach "Księżycowych darów" (czy też macie u siebie podobne akcje? - do biblioteki przynoszone są przez ludzi niepotrzebne im książki i każdy zainteresowany może sięgnąć po taki "księżycowy dar" i bez żadnych zobowiązań zabrać go do domu - jak ja lubię móc mieć książki za darmo ;)) i usiłuję konstruktywnie zawalczyć o pracę. Na razie odezwała się jedna firma z informacją, że przeszłam do kolejnego etapu rekrutacji, teraz muszę "tylko" wykazać się umiejętnością odpowiedniego układania myśli na papierze... No nic, postaram się pokazać z jak najlepszej strony :)

A w międzyczasie pokażę Wam kolejną wykończoną "zakładkę" z wzorkiem Nimue. Pokazuje ona idealnie, jakie mam problemy z równym przycięciem filcu ;p Może macie na to jakąś radę? ;)



W sumie wciąż się uczę odpowiedniego wykańczania haftów, ale nie uznaję tego za wytłumaczenie. Zmieniłam też nieco wyraz twarzy skrzata - na oryginale nie należał do szczególnie zadowolonych z życia... ale co to za przyjemność, mieć pod ręką obrazek ze smutnym skrzatem ;)

Aha, gdybyście potrzebowali niedużej lektury do pociągu, autobusu, tramwaju, kolejki etc., to polecam te dwie pozycje:



Wydanie stare, ale dobre. I opowiadania zawarte w środku dają do myślenia, oj dają ;) Szczerze mówiąc, "Uśmiech Giocondy" był dla mnie napisany trochę w klimacie opowiadań Cortazara albo E.A. Poe... niepokojący. Chyba mam ostatnio nastrój na podobne lektury ;)

poniedziałek, 19 marca 2012

igłą i nitką

Minął pełen słońca weekend, przyszedł szary poniedziałek. Wygląda na to, że nadciąga deszcz - w końcu, bo chociaż jest ciepło, to ani jeden listek nie pokazał się jeszcze na drzewach... Czekam z utęsknieniem na zieleń, brakuje mi jej bardzo. Zawsze nastraja mnie lepiej do życia - endorfiny dzięki niej wracają ;) Mam nadzieję, że już niedługo będę mogła pojechać na działkę, nad Bug - pospacerować po łąkach, posiedzieć nad rzeką, wybrać się na spacer po lesie. A kiedy wstanę rano, będę mogła usiąść na werandzie, wsłuchać się w szum wiatru przemykającego się między brzozowymi witkami i w ćwierkanie szalonych wróbli buszujących w stodole sąsiada... Każdy ma swoją metodę na relaks :)

Ostatnio dostałam przyspieszenia, jeśli chodzi o hafty i skończyłam kilka obrazków - dla części będę musiała znaleźć jakieś zastosowanie, inne zostały zrobione w konkretnym celu. Nie wiem, chyba wpadłam w jakiś nałóg - tak jak kiedyś nie mogłam przestać czytać, tak teraz nie mogę przestać tworzyć wzorów na materiale. Zbyt mnie to odpręża, żebym tak łatwo się od tego uwolniła. Ale przecież nie można poświęcać czasu samej przyjemności, bo może się szybko znudzić.
Dokończyłam zakładkę dla brata - wzór jest prosty, niezbyt powalający, ale bardziej "męski" niż inne, które znalazłam ;) Mam też pod ręką wzór na zakładkę z pięknym czerwonym smokiem, ale muszę skompletować do niej mulinę, wtedy brat dostanie coś bardziej klimatycznego.



Młody ma imię bardzo podobne do mojego. Kiedy mama była w ciąży, próbowałam rodzicom wyperswadować ten pomysł, ale się nie dali. Poszli na łatwiznę. I kiedy teraz chodzi do mojej dawnej podstawówki, wszyscy bardzo dobrze wiedzą czyim jest bratem ;)
A co poza zakładką? Skończyłam naparstek i stwierdziłam, że to chyba nie są wzory dla mnie... Nie mówię, że mi się nie podobają, bo wyglądają bardzo ładnie. Ale po prostu... nie przemawiają do mnie. Wiem, wiem, pewno zadajecie sobie pytanie, "to po co je w ogóle haftowała?". Cóż, jeden naparstek pełen kwiatów mogę przecież mieć. A zawsze da się go jakoś wykorzystać - wszyć w coś, ozdobić, ładnie wykończyć. Znajdzie się na niego metoda ;) A prezentuje się tak:


Bardziej chyba przeszkadza mi jego duży rozmiar niż sam wzór. Bo te naparstki, które haftowała Piegucha jakoś bardziej do mnie przemawiały ;)
Ach, no i dokończyłam Coeur de Chat! I nie potrafię zrobić zdjęcia, które w pełni oddawałoby jego kolory i urok. Ale i tak pochwalę się tym obrazkiem. Tylko raz w życiu miałam kota - moja rodzina do kociarzy nie należy, w domu mamy szalonego i kochanego boksera i trudno pogodzić z tym inne czworonogi. Poza tym pies będzie chodził w granicach działki, natomiast dla kota płot nie jest najmniejszą przeszkodą... A w mojej małej miejscowości jest za dużo psów i nieostrożnych kierowców, żeby kot chadzał tu własnymi ścieżkami. A więc kota mam jedynie na kanwie.



Powinnam go jeszcze odprasować. Tak. Ale to kiedy indziej ;)
Ostatnio rozmawiamy z przyjaciółką o hodowli jeży na stare lata - taka alternatywa, jeśli pojawi się wizja staropanieństwa ;p Wiecie, że w Polsce jest sporo osób, które zamiast świnki morskiej czy chomika mają w domu właśnie takie małe, kolczaste stworzenia. Podobno najlepiej oswaja się je, kiedy bierze się je często na ręce. Bez rękawic ;) Mają czuć zapach właściciela i przyzwyczajać się do niego. Podobno jeże są stworzeniami nocnymi i faktycznie TUPIĄ, kiedy wędrują po domu. Takie nocne tuptusie. Hm... może kiedyś dorobię się własnego jeża ;) A dziś jest to kolejne stworzenie, które zostało wyszyte na kanwie. Dla przyjaciółki, która uwielbia jeże.



Wzorek Margaret Sherry, niewielki, bo na aidzie 14ct ma 6x8 cm. Ale jest piękny :) Zakochałam się w nim, jak tylko go zobaczyłam. I tych czarno-białych wzorków jest więcej ;)

środa, 14 marca 2012

drobne radości

Gdzieś ostatnio umknęła mi radość z życia, chociaż wiosna już się zbliża, robi się cieplej i jeszcze moment, jeszcze chwilka, i płaszcz zimowy wyląduje w szafie... Ale nie chcę narzekać. A przynajmniej nie tu, bo to miejsce powinno służyć poprawie humoru :)
I dzięki temu, że założyłam tego bloga, faktycznie dziś poczułam się lepiej - dostałam wiadomość od Paskudki, że moja paczka wymiankowa dotarła! ;D I spodobała się :) A tak się bałam, że nie podołam... Sprawianie radości innym to przyjemna rzecz.

Podzielę się tylko tym, co ostatnio dziubię (stwierdziłam, że chyba za bardzo wciągnęło mnie haftowanie... odprężam się przy nim, ale przecież nie samą muliną człowiek żyje) i wracam do obowiązków.
Naparstkowi zostało już niewiele do końca, prawie wszystkie kwiatki zakwitły - powoli się przekonuję do tych pastelowych odcieni i różowości ;)



Kiedy już je skończę, zacznę się zastanawiać jak konstruktywnie je wykorzystać.

A przy okazji pod igłę wpadło mi jeszcze "Serce kota". Haftuje się bardzo szybko, ponieważ do jego zrobienia potrzebne są tylko dwa odcienie muliny. Sama przyjemność :)

(wszystkie zdjęcia w tym wpisie są mojego autorstwa - gdyby ktoś miał jakąś wątpliwość ;))

niedziela, 11 marca 2012

króciutko tak

Jestem właśnie na etapie zapoznawania się z niezwykłą postacią... postacią, która kojarzy mi się nieodmiennie z tegorocznym wyjazdem i pobytem w Grecji. Z klimatem małej knajpki na skraju plaży, brodatym Grekiem w porcie na Milos, zakamarkami i krętymi uliczkami na Naxos...

"Wszechświat - lądy, wody, myśli ludzkie - płynął wolno ku dalekiemu morzu, a Zorba płynął wraz z nim, nie stawiając oporu, nie zadając pytań, szczęśliwy".

(zdjęcie ze strony Wydawnictwa Muza)

Tak, ta postać zawładnęła mną ostatnio. Kiedy czytam tę książkę, robię coś, co nieczęsto towarzyszy mi podczas lektury - a mianowicie robię notatki. Gromadzę cytaty. Choć mam wrażenie, że konkretne słowa przyciągają moją uwagę, ponieważ są dla mnie aktualne w danej chwili. Być może nie skupiłabym się na nich, gdyby moje życie toczyło się teraz inaczej...
Na dobry sen jeszcze jeden cytat, moim zdaniem całkiem trafnie opisujący klimat tego niezwykłego kraju, jakim jest Grecja.

"Nigdzie tak łagodnie i łatwo nie przechodzi się od rzeczywistości do marzenia. Zacierają się granice, a maszty najstarszych okrętów obrastają owocami jak pędy winogron. Można powiedzieć, że tu, w Grecji, cud rodzi się na zawołanie".
/Nikos Kazantzakis, Grek Zorba/

piątek, 9 marca 2012

czas relaksu

Mija kolejny pełen zajęć tydzień, więc piątkowy wieczór spędzam owinięta w koc, z kubkiem dobrej herbaty pod ręką, przeglądając Duży Format, w którym piszą o dziesięciu najlepszych książkach reportażowych nominowanych do Nagrody im. Kapuścińskiego. I uśmiecham się w duchu i nie tylko :) Bo większość z książek, które zasłużyły na nominację zostało wydanych przez moje ulubione Wydawnictwo Czarne, posiadające naprawdę niezwykłą zdolność do wyszukiwania i promowania dobrych reporterów.
Wydają między innymi Wojciecha Tochmana, którego reportaże są świetnie napisane i  niezmiennie zmuszają człowieka do myślenia - niezależnie od tego, czy pisze o kobiecie z małej miejscowości, która ma odwagę oskarżyć o molestowanie księdza ze swojej parafii, czy o mężczyźnie z zespołem Aspergera, będącym pod ciągłą opieką starzejących się rodziców, którzy poświęcili mu całe swoje życie. Chociaż i tak najmocniej utkwiła mi w pamięci jego książka "Jakbyś kamień jadła", która opowiada o ludobójstwie w Bośni i Hercegowinie... a opowiada o nim z perspektywy kobiet, które szukają ciał swoich mężów, synów, zgwałconych i zamordowanych córek. Kobiet, które wciąż próbują żyć, niejednokrotnie mając za sąsiadów morderców ich rodzin, mężczyzn, którzy je gwałcili... Książka porażająca. Ciężka. Ale naprawdę warta przeczytania.

(zdjęcie ze strony Wydawnictwa: www.czarne.com.pl)

Nie bez powodu napisałam licencjat na temat reportaży Tochmana... Taka mała dygresja na marginesie tegorocznych nominacji ;) Jeśli macie mocne nerwy i czasem macie ochotę na lekturę mniej odprężającą i relaksującą, sięgnijcie po książki Wojciecha Tochmana.

Ostatnio zajmowałam się produkcją prezentów na wymiankę, ale paczka jest już prawie gotowa, więc zdążyłam zrobić też kilka innych rzeczy ;) Małych i niezbyt wymyślnych, ale mój młodociany brat wciąż kombinuje i wymyśla, co mógłby dostać ode mnie na urodziny, w związku z czym wyszukuję różne nieduże wzory, które nadawałyby się na zakładkę dla trzynastolatka ;p  I tak powstała między innymi salamandra, na podstawie grafiki z Book of Kells. Oryginalne kolory średnio mi się podobały, więc je trochę przerobiłam. Na bardziej płomienne ;)


Szykuje się też skrzat Mic (a może Mac?), jeden z wzorów Nimue. Jeszcze niewykończony, ale brakuje w sumie tylko backstitchy. Kawałek kanwy nieco "ogryzkowaty", ale mam pomysł na niekonwencjonalne oporządzenie go na koniec. Zobaczymy co z tego wyjdzie.


Co poza tym? Wszystkie ostatnio zajmują się większymi lub mniejszymi naparstkami z różną zawartością, więc i ja też postanowiłam sobie jeden wyhaftować :) Haftuję go na białej kanwie, z oczkami o większym rozstawie niż w Aidzie 14ct, podejrzewam, że to 12. Kupiłam ją kiedyś na przecenie, kiedy likwidowali jedną z niewielu toruńskich pasmanterii. Szczerze mówiąc, odzwyczaiłam się przez ostatnie dwa miesiące od haftowania więcej niż dwoma nitkami, ale przy tak dużej kratce inaczej się nie da. Za duże prześwity. A na chwilę obecną praca wygląda tak:


Wybaczcie jakość zdjęć, jak zwykle robiłam je na chybcika. Muszę się od tego odzwyczaić. Nie mam jeszcze pomysłu, do czego wykorzystać ten obrazek, ale coś się na pewno znajdzie ;)

niedziela, 4 marca 2012

chwila odprężenia

Zastanawiam się ostatnio nad wynalezieniem takiego szablonu na bloga, który bardziej oddawałby... mnie. I wciąż nie wiem czy może posłużyć się jakimś szablonem podstawowym, wrzucając tylko na górze zdjęcie mojego autorstwa, czy też szukać czegoś innego, przegrzebując różne strony, na których mogłabym znaleźć coś bardziej klimatycznego. Skutecznie przepuszczam czas przez palce i brakuje mi go na to, żeby przysiąść i czegoś na spokojnie poszukać. Możecie polecić jakąś stronę?

Poza tym cieszę się, bo odwiedzi mnie dziś w mojej podwarszawskiej miejscowości przyjaciółka jeszcze licealna i mamy zamiar skorzystać z przepięknej pogody i słońca, które świeci mi prosto w monitor ;) Uwielbiam okno dachowe w moim pokoju...
Aha, nie chcę Was martwić, ale w ramach praktyk byłam ostatnio w Instytucie Meteorologii i do 10 marca raczej wiosna nie nadejdzie. Jeszcze przez kilka dni trzeba będzie poczekać na odłożenie do szafy zimowych kurtek. Na poprawę humoru wrzucam więc nieco kiczowate ;) zestawienie zdjęć bardziej zielonych i letnich, z nadbużańskich okolic. Okolic przeze mnie i moją rodzinę ukochanych :)


Poza tym robiłam ostatnio porządki w folderach na komputerze i wykopałam zdjęcie jeszcze jednej mojej pracy, która była prezentem i już od dłuższego czasu cieszy oko kogoś innego. Niestety innych zdjęć nie mam, nie zdążyłam ich zrobić przed oddaniem obrazka...


Słonecznej, radosnej i spokojnej niedzieli Wam życzę ;)

czwartek, 1 marca 2012

zabiegana

Zaniedbuję bloga. Założyłam go nie tak znowu dawno temu, a już zdarzają mi się kilkudniowe luki we wpisach. I co? I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może tylko to, że zajęcia związane z praktykami wypadają mi w różnych dziwnych godzinach, część czasu wolnego spędzam ze swoją drugą połówką, część ze znajomymi, z którymi ostatnio jest wyjątkowo zabawnie, a część... no tak, część poświęcam książkom, i to wcale nie tym, którym powinnam. Bo zagapiłam się trochę i uświadomiłam sobie, że już 1 marca, a ja powinnam napisać kolejny licencjat i obronić go w tym roku. Hm... Nie będzie to bardzo skomplikowana czynność, ale jednak wypadałoby poświęcić jej trochę czasu.

Zamiast tego zdążyłam w ciągu ostatniego miesiąca przeczytać dwie książki, które od dłuższego już czasu kurzyły się na mojej półce. Pierwsza z nich to "Okruchy dnia" Kazuo Ishiguro. Być może pamiętacie film o tym samym tytule - film bardzo dobry, klimatyczny, po angielsku stonowany, ale mimo wszystko pełen emocji. Główne role grali w nim Anthony Hopkins i Emma Thompson - dwójka aktorów, których bardzo sobie cenię. A że film obejrzałam już dawno temu i bardzo przypadł mi do gustu, to kiedy sięgnęłam po książkę, przez jej strony przemykały się właśnie ich twarze i nic nie mogłam na to poradzić.

(zdjęcie ze strony filmweb.pl)

 Kazuo Ishiguro stworzył w swojej książce niezwykłą postać angielskiego kamerdynera Stevensa, człowieka całym sercem i duszą oddanego swojej pracy, który nie widzi nic poza nią. Całe jego życie toczy się wokół spraw i problemów jego pracodawcy - problemów zarówno drobnych (jak chociażby to, czy figurki w posiadłości stoją na właściwym miejscu, czy kurze zostały odpowiednio starte, czy lord otrzymał herbatę na czas), jak i tych o skali wręcz światowej. Bowiem po zakończeniu I wojny światowej jego pracodawca, lord Darlington, pełen staroświeckiej dumy i honorowy człowiek, postanawia wynagrodzić zaprzyjaźnionemu Niemcowi to, że jego naród przegrał i jest traktowany po macoszemu. W związku z tym na kartach powieści możemy się zetknąć z nazwiskami, które mają duże znaczenie dla losów świata (jak chociażby wszystkim znani Ribbentrop i Mołotow). Historia opisująca błędy, jakie popełniała stara angielska arystokracja w czasach poprzedzających II wojnę światową jest jednak właściwie tylko tłem dla historii samego Stevensa, człowieka, który posiada swój własny kodeks postępowania, zasady, których nigdy nie łamie, porządek, którego zawsze przestrzega. Praca na stanowisku kamerdynera jest dla niego czymś więcej, niż tylko zwykłą pracą - jest dla niego filozofią życiową. To właśnie najbardziej przeraziło mnie w tej książce. To, że człowiek może poświęcić wszystko, żeby spełnić czyjeś oczekiwania, żeby być idealnym cieniem przemykającym się korytarzami pięknej angielskiej posiadłości, pilnującym porządku, pilnującym, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik, a harmonogram dnia zgadzał się z tym, co zostało ustalone wcześniej. Stevens całkowicie zatraca siebie na rzecz lorda, który był dla niego wręcz czymś w rodzaju bóstwa - nieomylnego, wspaniałego, nieodwołalnego.
I pośród tego wszystkiego pojawiła się panna Kenton, zatrudniona na stanowisku gospodyni, kobieta rzeczowa, atrakcyjna i potrafiąca odpowiednio zarządzać służbą. Chociaż w książce ani razu nie pojawia się słowo "miłość", to da się je wyczuć, delikatnie przenikające przez konkretne wypowiedzi kamerdynera, który jest jednocześnie narratorem całej powieści. Jego uczucie jest jednak bardzo specyficzne, każda jego namiastka ujawniana jest ze wstydem i szybko znika, tępiona przez Stevensa. Czasem miałam wrażenie, że traktował to uczucie wręcz jak jakieś niebezpieczne schorzenie, które może jedynie przeszkodzić we właściwym wypełnianiu obowiązków. Nie bez powodu z resztą potępiał związki między służbą. Poruszające jest też to, jak opowiada on o ćwiczeniu się w żartach i uśmiechach - tak, jakby poczucie humoru wynikało jedynie z regularnych ćwiczeń przed lustrem i lektury odpowiednich książek.
"Okruchy dnia", napisane z perspektywy starszego człowieka, który postanawia wykorzystać swój urlop i pojechać w odwiedziny do kobiety, którą kiedyś kochał i najpewniej wciąż kocha, są książką ukazującą dramat człowieka, który uświadamia sobie, że jego życie jest jedynie namiastką tego, co przeżyli i przeżywają inni. Choć wydarzenia w niej opisane dzieją się niespiesznie, w rytmie życia wiejskiej posiadłości, dla mnie była to książka przejmująca i naprawdę dająca do myślenia. Pokazująca, że człowiek, mimo największych chęci i starań, potrafi zgubić gdzieś tę drogę, która mogłaby doprowadzić go do szczęścia, a kiedy uświadamia sobie, ile błędów popełnił, jest już za późno.
Książkę naprawdę polecam, warto ją przeczytać, chociaż jest to jedna z tych pozycji, na którą trzeba mieć odpowiedni nastrój i najlepiej chwilę spokoju. No i jeśli ktoś nie widział filmu, niech obejrzy koniecznie! ;)

(zdjęcie okładki ze strony wydawnictwa Albatros)
Poza tą książką przeczytałam też "Drogę do Indii" E.M. Forstera, którą dostałam kilka lat temu od mojej ukochanej babci. Ale o tej pozycji coś więcej napiszę już nie dziś ;)

Jeśli chodzi o moje postępy w hafcie xxx, to dokończyłam drugiego kota Margaret Sherry i już zdążył powędrować do nowej właścicielki. Miała go dostać dopiero w kwietniu, ale okazało się, że wtedy raczej nie będzie mogła przyjechać do Polski, więc skorzystałam z okazji i we wtorek wręczyłam go jej osobiście ;) Nie powiem, podobał jej się tak wczesny prezent ;p Zdjęcia robiłam na chybcika, tuż przed wyjściem, więc nie są najlepszej jakości, ale uwierzcie mi, naprawdę się starałam. Nie są podpisane, ponieważ wszystkie programy, dzięki którym mogłabym to zrobić jak na złość mi padły...






Ale możecie uwierzyć mi na słowo, że to zdjęcia mojego autorstwa ;) Poza tym wcale nie próżnuję, tworzę inne rzeczy, ale że przygotowuję je na zieloną wymiankę, więc trzeba będzie jeszcze trochę poczekać na pokazanie ich :)