poniedziałek, 30 stycznia 2012

pracowita pszczoła

Planowałam wrzucić kilka zdjęć nieco wcześniej, ale oczywiście znów się okazało, że ostatnio weekendy mam bardziej zajęte niż dni robocze. Muszę powiedzieć, że jest to nieco frustrujące, ale staram się z tym walczyć i mimo wszystko zajmować się czymś konstruktywnym. Powiedzmy, że haft też się do tego zalicza ;)
A teraz pochwalę się tym, co udało mi się zrobić przez ostatnich kilka dni :) Między innymi kolorów i kształtów zdecydowanie nabrały sówki - zostały mi już tylko backstitche, przelecenie materiału żelazkiem i znalezienie dla nich odpowiedniej ramki. Podobno są teraz promocje w Jysku, więc pewno przejadę się tam w tygodniu i zrobię małe zakupy na zapas ;)







Musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, ale niestety mój dom jest wyjątkowo ciemnym miejscem i wieczorową porą ciężko jest znaleźć dobre światło, a lampa błyskowa mimo wszystko nie do końca pomaga. No ale cóż, zależało mi na tym, żeby pochwalić się tym, co jest już prawie gotowe :)
Mimo odłożenia na chwilę lutowego kota, jego też trochę przybyło od ostatniej prezentacji.



Jestem coraz bardziej oczarowana wzorami Margaret Sherry i coś czuję, że na trzech kotach się nie skończy.
Ach, no i chciałam pochwalić się czymś jeszcze ;)


To tylko drobny fragment dużo większego obrazka. Zaczęłam nad nim pracować jeszcze przed wakacjami, ale odłożyłam go jeszcze przed Świętami. Muszę się przyznać, że wzór jako taki jest obiecujący, tylko ja popełniłam "błąd", kiedy postanowiłam zaoszczędzić na mulinie i postanowiłam go wyhaftować Ariadną... Są obrazki, na które zmiana kolorów nie wpływa tak negatywnie (na przykład grecki widoczek haftowałam Ariadną), tu jednak niektóre kolory wyjątkowo ze sobą nie grają. Nie wiem jednak czy będę miała siłę i cierpliwość, żeby to zmienić. Większość wzoru została już wyhaftowana, została najbardziej pracochłonna część, czyli "aureola" nad głową kobiety. Jej kawałek widać na zdjęciu. Na razie obrazek jest zapakowany i schowany, nie wiem kiedy będzie mi się chciało do niego wrócić. Ale może kiedyś wygospodaruję na to wystarczająco dużo czasu i chęci...

czwartek, 26 stycznia 2012

TUSAL 2012

Zapisałam się na pierwszy w swoim życiu TUSAL, a więc proszę o wyrozumiałość jeśli chodzi o prezencję mojego słoiczka. W skromnych, prowizorycznych warunkach prezentuje się dziś w towarzystwie Edgara, na którego silnym "męskim" ramieniu może się wesprzeć.

Słoik jest w miarę pełny, bo na początku roku kończyłam grecki widoczek, a potem zaczęłam pracować na sówkami, które w dniu dzisiejszym prezentują się już tak:


Powoli nabierają wyrazu i nie są już tak puste, jak poprzednio, ale chwilowo je porzuciłam na rzecz lutowego kota, który powinien być gotowy przed 12 lutego. Wyjątkowo walentynkowy kot ;)



A że mam teraz trochę czasu, to idę dostawić do niego kilka krzyżyków :)

wtorek, 24 stycznia 2012

Czas "wolny"

Zaczął się kolejny tydzień poświęcony między innymi poszukiwaniu pracy... ale przecież nie samymi obowiązkami człowiek żyje :) Miniony weekend był "pracowity" pod innymi względami.
Po pierwsze udało mi się w końcu trafić na niezamkniętą z powodu noworocznego remanentu pasmanterię i zaopatrzyłam się w tradycyjną kanwę 14 ct w kolorze ecru, z której oczywiście prawie od razu wykroiłam odpowiedni kawałek i zaczęłam haftować obrazek, który chodzi za mną od dłuższego czasu. Zaczęty w piątkowy wieczór, w niedzielę wieczorem wyglądał już tak:


 Zakochałam się w tych trzech małych kulkach, jak tylko je zobaczyłam. Dziś są już bardziej opierzone, chociaż nadal mają puste brzuszki i nieco nieobecny wyraz dzioba ;) Haftuje się je wręcz ekspresowo i bardzo przyjemnie, chyba powoli zaczynam doceniać nieduże wzory - nie trzeba im poświęcać kilku miesięcy. Chociaż z drugiej strony satysfakcja płynąca z zobaczenia efektu końcowego, kiedy taki duży obraz jest już gotowy, jest nie do opisania :) Kulki mam zamiar ładnie oprawić i wręczyć je w prezencie pani doktor, która świetnie zajmuje się moją mamą - podobno kolekcjonuje sowy w różnych postaciach, a więc sówki z krzyżyków też powinny się jej spodobać.
Poza ptasim trio postanowiłam też zająć się w najbliższym czasie wyhaftowaniem trzech kalendarzowych kotów Margaret Sherry - lutowego, kwietniowego i majowego. W związku z tym pozwoliłam sobie na zrobienie niewielkich zakupów, co odbiło się trochę na moim portfelu.Obok sówek prezentują się całkiem nieźle :)


Szczerze mówiąc, jeśli chodzi o mulinę DMC, kiedy chcę ją zamówić w większych ilościach, zamawiam ją ze strony Coricamo. Nie udało mi się jeszcze trafić na tańszą niż tam mulinę francuskiej firmy. 2,29 zł za motek to naprawdę przystępna cena, szczególnie w porównaniu z cenami w okolicznych pasmanteriach...
Nie wszystkie rzeczy, które produkuję, są robione w jakimś konkretnym celu, ale akurat ostatnio mam ochotę na tworzenie właśnie takich prezentów. Te trzy trafią do moich trzech przyjaciółek z czasów licealnych. Nie bez powodu znajomy nazwał nas kiedyś Wiedźmami ;) (takie miłe nawiązanie do Wiedźm Pratchetta ;p). Teraz każda w związku z tym dostanie swojego kota na własność :) Mam nadzieję, że zdążę z pierwszym z nich, zostało mało czasu, a widziałam, że dziewczyny, które postanowiły zawalczyć z kalendarzem Margaret Sherry, narzekały, że jest wyjątkowo pracochłonny.

Ale przecież nie samym haftem człowiek żyje. Jak już wspomniałam, ten weekend był wyjątkowo "pracowity", podobnie jak poprzedni. Jeśli cały rok będzie podobny do początku roku, będę przyjemnie "dokulturalnionym" człowiekiem pod koniec. W zeszłą niedzielę wybrałam się na przykład do Teatru Powszechnego w Warszawie na sztukę "Sieroty". Sztuka mocna, sugestywna, bez zbędnej cenzury - jeszcze długo po wyjściu nie mogłam otrząsnąć się z wrażenia, że przez prawie dwie godziny zaglądałam komuś do domu i widziałam to, czego nie powinien widzieć i wiedzieć nikt. Świetnie zagrane i pokazane ludzkie zakłamanie, to, jak człowiek ukrywa przed resztą swoją prawdziwą twarz, ale też zagubienie i cierpienie. Szczerze polecam każdemu, kto ma mocne nerwy i znajdzie trochę czasu któregoś wieczora. No i oczywiście jeśli sztuka znów będzie wystawiana na deskach teatru.

W ten weekend wybrałam się za to ze znajomymi do kina na "Rzeź" Polańskiego.


Tym razem film na podstawie sztuki teatralnej :) Byłam ciekawa fimu, który nie koncentruje się na szybiej akcji i skomplikowanej intrydze, a do tego wszystko rozgrywa się w przestrzeni jednego mieszkania. No i do tego Jodie Foster, Kate Winslet i John C. Reilly! Przy takiej obsadzie trudno się oprzeć. Słyszałam od kilku osób, że wyszły z kina wyjątkowo zmęczone i znudzone. Szczerze mówiąc, nie rozumiem ich, ale każdy ma przecież swój gust i swoje typy. Ja, podobnie jak większość sali, wybuchałam śmiechem co chwila, chociaż często był to śmiech połączony z niedowierzaniem i lekkim przerażeniem... Bo większość z tego, co działo się na ekranie, było w gruncie rzeczy bardzo prawdziwe. A kiedy człowiek styka się z podobną sytuacją na żywo, zdecydowanie nie reaguje śmiechem. Ale mimo wszystko wszystkim tym, którzy jeszcze nie mieli okazji wybrać się do kina, polecam film Polańskiego.
W niedzielę za to rodzina wyciągnęła mnie na koncert do Studia im. Agnieszki Osieckiej w Trójce na koncert Piekarczyka. Wrażeń słuchowych opisywać nie będę - napiszę tylko, że i to wyjście uważam za wyjątkowo udane. To był naprawdę przyjemny weekend!

Ponieważ wyjątkowo się dziś rozpisałam, na zakończenie podzielę się tylko kolejną małą rzeczą, przed której posiadaniem nie mogłam się powstrzymać. A wszystko przez tę recenzję z Zacisza wyśnionego! Jedwab, Alessandro Baricco


Książka czeka na razie na swoją kolej, ale niedługo po nią sięgnę. I tym miłym akcentem zakończę :)

czwartek, 19 stycznia 2012

Wakacyjne wspomnienia

W związku z tym, że ostatnio mam trochę więcej czasu, udało mi się wreszcie dokończyć obrazek, nad którym zaczęłam pracować, jak tylko kupiłam grudniowy numer Igłą Malowane. Pracowało się nad nim szybko i przyjemnie, teraz tylko pozostało prasowanie i znalezienie dla niego odpowiedniej oprawy. Chyba szykuje się wyprawa do Ikei...


Docelowo widoczek ma trafić do cioci, dzięki której w tym roku miałam okazję osobiście odwiedzić Grecję i poczuć na skórze wszechobecne tam palące słońce. Podejrzewam, że powyższe ujęcie pochodzi z Santorini - na większości pocztówek porozkładanych na miejscowych straganach można znaleźć podobne kościółki, pobielone, przykryte błękitnymi kopułami i nie posiadające prawie ani jednej ściany prostej. Ja sama na Thirze byłam porą wieczorową, rano wypłynęliśmy już na kolejną wyspę, więc jedyne, co stamtąd pamiętam, to tarasowo opadające uliczki, ludzie rozsiadający się w knajpkach z malowniczym widokiem na kalderę i tłumy próbujące uwiecznić to wszystko przy pomocy aparatu. A było co uwieczniać...

(zdjęcie zrobione przez rzeczoną ciocię)

Nawet wieczorne schodzenie trasą, po której wędrują noszące turystów osiołki miało swój urok, chociaż trzeba było uważać na pozostawione przez nie w ciągu dnia "miny".

Dzięki temu, że mam ostatnio więcej czasu (niekoniecznie z własnej woli), zaczęłam też w końcu upolowaną po okazyjnej cenie książkę - najnowszego Pratchetta.


Jego książki są dla mnie lekiem na każde zło. Uwielbiam jego poczucie humoru, postacie, które stworzył (mój ulubiony Śmierć, cudowne Babcia Weatherwax i Niania Ogg, lord Vetinari, Susan - wnuczka Śmierci...), to, w jaki sposób nawiązuje do klasyki literatury ("Trzy wiedźmy", "Maskarada"), do kultury wysokiej i niskiej ("Muzyka duszy", "Ruchome obrazki"), jak z przymrużeniem oka opisuje najróżniejsze wierzenia dawne i obecne, aktualne i minione ("Piramidy", "Pomniejsze bóstwa", "Wiedźmikołaj", "Carpe jugulum")... wymieniać można w nieskończoność. Według mnie na podstawie tych wszystkich książek można spokojnie napisać niejedną pracę naukową, zaczynając oczywiście od zagadnień intertekstualności. Filologiczne zboczenie ;)
"Snuff" nie został jeszcze przetłumaczony na polski, ale moja potrzeba Pratchetta była tak duża, że nie mogłam doczekać się polskiej wersji językowej i postanowiłam zawalczyć ze swoim angielskim. Powiedzmy, że połączę przyjemne z porzytecznym i czytając o przygodach komendanta Sama Vimesa podczas przymusowego urlopu na wsi, będę rozbudowywać swój słownik.
A każdemu, kto nie miał jeszcze okazji poznać bohaterów książek Pratchetta, szczerze je polecam. Może i Wam przypadnie do gustu Świat Dysku :)

środa, 18 stycznia 2012

Powrót do przeszłości

Prawie dwa lata temu, któregoś dnia zamiast przygotowywać się do sesji przeglądałam różne strony, na których szukałam zdjęć twórczości Alfonsa Muchy. Secesja jest dla mnie tym nurtem w sztuce, który zaspokaja mój głód piękna, a to, że docelowo była to sztuka użytkowa, która miała służyć zarówno ukazywaniu piękna, jak i praktycznemu jego wykorzystaniu, tym bardziej działa na jej korzyść. Delikatne wzory, pełne płynności kształty, niezwykłe kolory, stylowe meble, misternie wykonana biżuteria, niemal bajkowe wnętrza, pięknie zaprojektowane kamienice. Niezależnie od miejsc, które zdarza mi się odwiedzić, zawsze jestem w stanie wyłapać te detale architektoniczne, które nawiązują do secesji.
Na przykład w belgijskim Gent.


I w ten sposób trafiłam na wzór do haftu, nawiązujący swoją delikatnością i płynną linią właśnie do tego nurtu. Ostatni raz haftem bawiłam się jako dziesięcioletnia dziewczynka, stawiając nieco koślawe krzyżyki i produkując prezenty dla najbliższych. I właśnie wtedy, trafiając na wzór odwłujący się do Muchy, postanowiłam znów spróbować. Bo w końcu ile można czytać książki? ;)
Po tych prawie dwóch latach bez bicia przyznaję się, że tak naprawdę porwałam się z motyką na słońce - na początek wybierając haft tak duży i pracochłonny, że siłą rzeczy musiało mi coś nie wyjść... Co widać na moich nieudolnych zdjęciach.

Z jednej strony bardzo spodobał mi się wzór, z drugiej - chciałam zrobić prezent mamie. Jak łatwo się domyślić, nie wyrobiłam się na jej urodziny w styczniu zeszłego roku, nie przy takim kolosie ;p Ale na imieniny był już gotowy.
Ucząc się na własnych błędach, z wrodzonym uporem stworzyłam coś, co obecnie wisi na ścianie i mam nadzieję, że chociaż trochę cieszy oko. Nie podobają mi się tylko trochę te kolory, ale cóż, nie wszystko można mieć...
Od tej pory haft krzyżykowy towarzyszy mi w wolnym czasie, pozwalając na chwilę odprężenia. Chociaż i tak nie był w stanie wyprzeć mojej miłości do literatury :)

wtorek, 17 stycznia 2012

Myśli śniegiem przysypane...

...więc będzie krótko.
Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad założeniem bloga, dzięki któremu mogłabym zacząć dzielić się swoją skromną twórczością, która towarzyszy mi podczas wolnego czasu, ale też nad stworzeniem miejsca, gdzie mogłabym pisać o tych drobnych rzeczach, które odprężają, wywołują uśmiech. O przeczytanych książkach, odwiedzonych miejscach, zapamiętanych obrazach.
Niedawno zaczął się nowy rok, więc wezmę to za dobry omen i sama także zacznę coś nowego :)