czwartek, 31 stycznia 2013

Terry Pratchett i jego "Carpe jugulum"


(zdjęcie okładki pochodzi ze strony
Wydawnictwa www.proszynski.pl)
Na zamku w Lancre praca wre, na rożnach pieką się prosiaki, z piwnic wytoczono beczułki, pozłacane zaproszenia już dawno zostały rozesłane, a wszystko to z okazji chrzcin córki Verence’a i Magrat, czarownicy, która została królową. I wszystko byłoby w porządku, gdyby jedno z zaproszeń nie trafiło tam, gdzie nie powinno, a król nie starał się być zbyt gościnny i postępowy. Bo każdy wie, że bez zaproszenia żaden wampir nie przekroczy progu twojego domu, lecz kiedy to się stanie, wojna między wampirami a czarownicami to tylko kwestia czasu… Ale gdzie tymczasem zniknęła Babcia?

Terry Pratchett należy do grona tych autorów, których książki nieodmiennie wywołują na mojej twarzy szeroki uśmiech. Kiedy mam gorszy humor, kiedy chcę się odprężyć, kiedy mam ochotę na oderwanie się od rzeczywistości i na odrobinę zdrowego absurdu – sięgam po którąś z jego powieści. Tym razem w ręce wpadło mi Carpe jugulum, dwudziesta trzecia już książka opowiadająca o Świecie Dysku i jego mieszkańcach.

Carpe jugulum to kolejna odsłona opowieści o czarownicach z Lancre, niewielkiego królestwa ukrytego między górami Ramtopów, które sprawiają, że zdaje się tam panować spokój. Jest on jednak pozorny i zostaje zburzony, gdy z okazji chrzcin córki król Verence postanawia wysłać zaproszenie do najprawdopodobniej najbardziej postępowego wampirzego rodu z Überwaldu. Rodu, który nie ma zamiaru pozostać w tyle, kiedy świat wokół nich coraz szybciej się zmienia… 
Jedyny ratunek w nieugiętej Babci Weatherwax, „najbardziej szanowanej ze wszystkich przywódczyń, których nie mają czarownice”, mistrzyni głowologii i Pożyczania (do perfekcji opanowała przenoszenie się do cudzych umysłów) oraz prawdziwej tradycjonalistce, jeśli chodzi o wiedźmi fach. Ta jednak znika w niewyjaśnionych okolicznościach i wszystko wskazuje na to, że wcale nie chce zostać odnaleziona. Wobec takiego rozwoju wypadków obowiązek walki z nadciągającym złem będą musiały wziąć na siebie Niania Ogg, jowialna, kochająca życie i wszystkie jego przejawy (a także mocniejsze trunki) starsza wiedźma wraz z Agnes, młodą czarownicą o potężnej skali głosu i równie potężnej posturze, która wciąż nie może dojść do ładu z Perditą, tkwiącą w niej znacznie szczuplejszą, bardziej pewną siebie i nieco gotycką drugą osobowością. W międzyczasie dołącza do nich młody Wielce Oats, żarliwy, ale wciąż wątpiący wyznawca i kapłan Oma. Czy uda im się nie pozwolić na przejęcie władzy w Lancre przez hrabiego Magpyr i jego demoniczną rodzinę, a jeśli tak, to w jaki sposób? Warto sprawdzić.

Carpe jugulum należy do cyklu historii ze Świata Dysku, które, jak już zaznaczyłam, opowiadają o losach czarownic z Lancre. Po raz pierwszy zetknęłam się z nimi w Trzech wiedźmach i już od pierwszych stron wiedziałam, że stanowcza Babcia Weatherwax, przy której nawet trolle stają się potulne jak baranki, nie stroniąca od napojów wysokoprocentowych, uwielbiająca sprośne dowcipy Niania Ogg, dowodząca potężnym rodem Oggów, która w swojej małżeńskiej karierze zdążyła pochować trzech mężów, oraz Magrat, początkowo niezbyt pewna siebie i zdominowana przed starsze stażem czarownice wiedźma, staną się moimi ulubionymi postaciami. Agnes Nitt dołączyła do nich nieco później, zajmując miejsce Magrat, która, jak widać, zdołała znaleźć swego królewicza. 
Chociaż Carpe jugulum nawiązuje do poprzednich książek i przygód wiedźm, każdy spokojnie może po nią sięgnąć, ponieważ poszczególne powieści Pratchetta mimo wszystko tworzą odrębne historie, nieodmiennie wywołujące uśmiech na twarzy czytającego – w tym momencie lojalnie ostrzegam, że czytanie ich w miejscach publicznych może skończyć się przykładowo dziwnymi spojrzeniami ze strony współpasażerów, kiedy nagle wybuchniecie śmiechem nie do opanowania.

Jednak Carpe jugulum to nie tylko książka, przy której człowiek zapomina o większości codziennych problemów. To także fragment większej całości, świata, do którego chciałoby się przenieść chociaż na chwilę. Terry Pratchett w powieściach o Świecie Dysku stworzył bowiem niepowtarzalną rzeczywistość, płaski świat niesiony na grzbietach czterech potężnych słoni stojących na grzbiecie Wielkiego A’Tuina, cierpliwie płynącego przez kosmos. W każdej ze swoich książek, pisanych jakby z przymrużeniem oka, ale też pełnych czarnego humoru i ironii, Pratchett nawiązuje do motywów pojawiających się zarówno w klasyce literatury, jak i muzyce czy sztuce, odwołuje się do różnych ustrojów politycznych, wyciąga na światło dzienne niedociągnięcia kapitalizmu, fanatyzm religii czy konsekwencje wojny. Wszystko to jednak potrafi ubrać w słowa tak, że czytelnik dopiero po jakimś czasie zdaje sobie sprawę z tego, że ten facet faktycznie może mieć rację. A mądrość mojej ulubionej Babci Weatherwax spokojnie można odnieść do otaczającej nas rzeczywistości. Jej rozmowa z Wielce Oatsem mówi sama za siebie.

- To nie takie proste. Nie wszystko jest czarne albo białe. Istnieją liczne odcienie szarości.
- Nie.
- Proszę?
- Nie ma szarości, tylko biały, który został ubrudzony. Dziwię się, że o tym nie wiesz. A grzech, młody człowieku, jest wtedy, kiedy traktujesz ludzi jak rzeczy. W tym samego siebie. Na tym polega grzech.
- To jednak bardziej skomplikowane…
- Nie. Wcale nie. Kiedy ludzie mówią, że coś jest o wiele bardziej skomplikowane, to znaczy, że się obawiają, że prawda im się nie spodoba. Ludzie jako rzeczy, od tego wszystko się zaczyna.

Wszystkim szczerze polecam tę niezwykle pozytywną lekturę. I ostrzegam, jeśli spodobał Ci się jeden Pratchett, nie powstrzymasz się przed przeczytaniem całej reszty :)

O Carpe jugulum napisałam w ramach wyzwania Book-Trotter (literatura brytyjska). W kolejnych miesiącach postaram się pisać więcej, lojalnie ostrzegam i obiecuję ;)

niedziela, 20 stycznia 2013

Siłą rozpędu

Ostatnio dostałam małego przyspieszenia jeśli chodzi o haft i zdążyłam zabrać się za dwa wzory, do których nawet nie skompletowałam wszystkich potrzebnych kolorów. A że nie mam obecnie możliwości nadgonienia braków, to leżą sobie te maleństwa i czekają na zlitowanie, jak już uda mi się nabyć brakującą mulinę.
Pierwszy z wzorków to nieduży smok - w oryginale miał przedstawiać hojność, ale mi raczej skojarzył się z przyjaźnią ;) No i z moją przyjaciółką, która pisze niezwykłe opowiadania, z reguły w klimacie fantasy. Myślę, że nie obrazi się, kiedy któregoś dnia dostanie jednego smoka na własność :) Mieć takiego jaszczura po swojej stronie, to jest dopiero coś.



Drugi haft powstaje w konkretnym celu, ale na razie nie zdradzę, co ozdobi. Po greckiej zakładce Powella, którą wyhaftowałam tacie, zakochałam się w tych rozchwianych, przyjemnych dla oka wzorach. Grecki błękit kojarzy mi się z wakacjami i malowniczymi zatoczkami, w których nocowaliśmy... Ale tym razem zdecydowałam się na Hiszpanię :) Może to przed "Dziewczynę z pomarańczami", którą niedawno oglądałam. Madryt, Lizbona, wypalane w piecach pomarańczowe dachówki, przybrudzona biel budynków i stonowana zieleń pokrytych letnim pyłem liści. Od razu robi się cieplej ;)



I tu brakuje "kilku" nitek, ale niedługo może uda mi się je zdobyć.

A kiedy już okazało się, że tych dwóch obrazków tak szybko nie wykończę, przeszukałam swoje zapasy, znalazłam wzory, które chodziły za mną już od dawna, tym razem skompletowałam wszystkie potrzebne do ich wyhaftowania muliny i zabrałam się do roboty :) I tak zaczęły powstawać garbusy.



Tak naprawdę wykończony został dopiero pierwszy z nich, ale kolejny już się haftuje.


Pracuje się nad nimi bardzo przyjemnie i szybko, więc podejrzewam, że jeszcze kilka wolnych wieczorów (jeśli się takie trafią w nadchodzącym tygodniu) i będę miała gotową całą szóstkę. Co z nimi zrobię? Tego jeszcze nie wiem, ale na pewno dobrze je wykorzystam :)

Bardzo Wam dziękuję za wpisy pod poprzednim postem, cieszę się, że do mnie zaglądacie i dobrze mi życzycie :)

czwartek, 17 stycznia 2013

Rok

Dziwnie się poczułam, kiedy dziś uświadomiłam sobie, że właśnie mija rok od założenia przeze mnie bloga. Nie jest to może blog najbardziej odkrywczy i najpopularniejszy, ale na moje skromne potrzeby spokojnie wystarcza. Założyłam go głównie po to, żeby móc dzielić się jedną ze swoich pasji (bo chyba tak mogę to nazwać), czyli haftem krzyżykowym. Nie tworzę nie wiadomo jakich cudeniek, wybieram głównie wzory, które mi się podobają i w danej chwili odpowiadają mojemu nastrojowi, zarzuciłam już jakiś czas temu kolosy, które potrafiły mnie zmęczyć i czasem nie prezentowały się zbyt pięknie. Wiem, że gdybym zabrała się za nie obecnie, byłabym mądrzejsza o kilka wskazówek, wiedziałabym czego unikać i na co zwrócić uwagę. I efekt byłby lepszy :) Cóż, nawet podczas machania igłą człowiek się uczy ;)
Już teraz wiem, że prowadzenie tego bloga sprawiło mi przez ten rok dużo radości, chociaż miałam też chwile zwątpienia i zastanawiałam się czy jest sens pisać cokolwiek, co zniknie w czeluściach internetu. Blogi, podobnie jak różnego rodzaju portale społecznościowe, są obecnie jakąś formą wyrazu, upublicznienia się, czasem służą reklamie, w innym przypadku po prostu chęci nawiązania nowych znajomości. Zdarza się też, że są rodzajem publicznego pamiętnika, w którym człowiek dzieli się z innymi swoimi przemyśleniami. Nie mam pojęcia, w którym momencie się znajduję, ale chwilowo jakoś nie zaprzątam sobie tym głowy ;)

Ponieważ mamy styczeń, początek kolejnego roku, który traktowany jest przez jednych jako czas podsumowań, a przez innych jako czas, w którym można podjąć się nowych wyzwań, i ja postanowiłam choć trochę się temu poddać.
Na Waszych blogach widziałam najróżniejsze zestawienia, kompilacje, szeregi zdjęć i najróżniejsze opisy. Nie zależy mi na tym, żeby w jeden wpis upchnąć te wszystkie rzeczy, które udało mi się wyhaftować w 2012 roku, więc tu macie małe podsumowanie ;) Jeśli coś Wam się podoba, zawsze możecie zajrzeć do archiwum :)


Nie myślałam, że uzbiera się tego aż tyle...Chociaż z drugiej strony wcale tych prac aż tak dużo nie jest. I przyznaję się bez bicia, elf Nimue wymaga jeszcze dodania kilku backstitchy, żeby był w pełni gotowy, ale mimo wszystko dorzuciłam go do całej reszty.

Zobaczymy jak haft będzie mi szedł w tym roku, chwilowo ograniczają mnie nieco fundusze i chciałabym się też zająć poważniej czymś innym. Czym? Moim w sumie jedynym postanowieniem noworocznym... Czytać więcej :) Czytać więcej i tym, co czytam, zacząć się dzielić z Wami. Żeby zmotywować się do działania, w styczniu przyłączyłam się do akcji organizowanej przez Kącik z książką.


Akcja organizowana jest przez Kasię, założycielkę bloga i opiera się na zasadzie, że w każdym kolejnym miesiącu roku czytamy książki pochodzące z innego krańca świata, a potem dzielimy się z resztą uczestników recenzjami tych pozycji, które nas zainteresowały. W styczniu na tapecie jest literatura angielska, więc i ja sięgnęłam na półkę po te książki, za które chciałam się wziąć już jakiś czas temu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, w styczniu i na tym blogu pojawią się recenzje utworów, którymi chciałabym się z Wami podzielić :)
Tak, nadszedł czas, żeby poświęcić nieco więcej czasu literaturze. A w każdym razie zrobić to w sposób bardziej widoczny ;) Studia polonistyczne do czegoś jednak zobowiązują...

Pozdrawiam literacko :)

P.S. Zapomniałabym, zastanawiam się nad zorganizowaniem w najbliższym czasie rocznicowego candy, więc bądźcie czujne :)

wtorek, 8 stycznia 2013

Trochę koloru...

Na wstępie dziękuję za komentarze pod poprzednim postem i witam nowe obserwatorki :) Miło mi, że do mnie zaglądacie.
A co poza tym? W sobotę mama miała urodziny. Kręciłam się i zastanawiałam, co zrobić z prezentem dla niej, bo już wcześniej czułam, że nie wyrobię się z tym obrazkiem, który dla niej haftowałam i który na chwilę obecną prezentuje się tak:


W międzyczasie okazało się też, że brakuje mi dwóch kolorów... Byłam chyba nieprzytomna, kiedy kompletowałam muliny do tego haftu. No ale nic to, postanowiłam się nie poddawać i zajrzałam do koszyka, w którym przechowuję skończone hafty czekające na lepsze czasy. I znalazłam coś, co idealnie pasowało do tego, co chciałam zrobić dla mamy.
Przygotowałam dla niej mały notes - znów ;) Notes tylko i wyłącznie na pozytywne myśli, które przyjdą jej do głowy w 2013 roku. Stwierdziłam, że warto jest czasem zapisać to, co dobre i przyjemne - myśli, wydarzenia, gesty. Wykorzystując biedronkę, którą wyhaftowałam już jakiś czas temu i prezentowałam w dniu swoich imienin, stworzyłam mały zeszyt, który na pewno znajdzie dla siebie miejsce w damskiej torebce.




Znów zszyłam ze sobą kilka kartek, dodałam trochę filcu, użyłam nieco kleju, żeby nic się nie rozpadło...


...no i dopisałam na pierwszych stronach kilka słów od siebie - skierowanych prosto do mamy :) Poprosiłam też mojego młodocianego brata, żeby dodał coś od siebie i w ten sposób powstał niezapomniany prezent. Uwielbiam widzieć radość na twarzach najbliższych :)


wtorek, 1 stycznia 2013

Szczęśliwa trzynastka :)

No to weszliśmy w nowy, 2013 rok krokiem tanecznym, z uśmiechami na twarzach, otoczeni pozytywnie zakręconymi ludźmi, którzy nie pozwolili nikomu się nudzić :) Sylwester w stylu lindy hop to niezapomniane przeżycie. Jak tak dalej pójdzie, zapiszę się na jakiś kurs ;)
Mam nadzieję, że i Wasze sylwestrowe imprezy były udane i nadchodzący rok będzie Was zaskakiwał głównie pozytywnie... od czasu do czasu może się pojawić jakiś nieduży problem do rozwiązania - przecież nie może być nam za dobrze. Więc życzę Wam motywujących do działania wyzwań, pozytywnych akcentów i spełnienia tego, co Wam się marzy :)

Okres świąteczno-sylwestrowy skutecznie oderwał mnie od komputera. Jedyne, na co miałam ochotę, to relaks w miłym towarzystwie, cieszenie się prezentami... i odrobina haftu oczywiście ;) Już w sobotę mama ma urodziny, więc szykuję jej kolejny nieduży podarek, mam nadzieję, że jej się spodoba. Na razie praca wre, dostawiam kolejne krzyżyki, ale postępami pochwalę się raczej w kolejnym wpisie.
Teraz chciałam Wam za to pokazać kolejne koty Margaret Sherry, które pomogły mi stworzyć małe upominki dla TUSAL-owej zwyciężczyni u Cyberjulki i dla M., którego co jakiś czas prześladuję haftowanymi niespodziankami. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w którymś momencie stwierdzi, że ma już dosyć ;p
TUSAL-owy upominek to niewielka kartka z żądnym zabawy kotem, który prawdopodobnie byłby utrapieniem połowy dziergających blogowiczek. Jego zaskoczona mina i piękne kolory kłębka skutecznie poprawiały mi humor, kiedy za oknem szalały mrozy i śnieg zasypywał mi okno.Chociaż na początku, kiedy jeszcze nie umieściłam go na kartce, wydawał mi się nieco zagubiony...


Wystarczył fioletowy karton i klej i kilka dni później do Cyberjulki wyruszyła niewielka przesyłka TUSAL-owa. Mam nadzieję, że się spodoba zwyciężczyni.



A dla M. znalazłam specjalnie delikwenta przypominającego puchatego kocura, który od jakiegoś czasu przychodzi pod kuchenne drzwi i hipnotyzuje domowników spojrzeniem. Zdolna z niego bestia, bo od letnich upałów nabrał niezłej masy ;) Hrabia, bo tak został nazwany, nie daje się pogłaskać, utrzymuje zawsze bezpieczny dystans, ale w wyłudzaniu jedzenia i wszelkich smakowitych kąsków wcale mu to nie przeszkadza.
Tym razem stwierdziłam, że zawalczę nie tylko z kanwą i postanowiłam stworzyć niepowtarzalny notes. Nie miałam pojęcia, jaki będzie efekt końcowy, bo nigdy wcześniej czegoś podobnego nie robiłam. Najpierw oczywiście uzbroiłam się we wzór. Wzór kota szalikowca. Bez backstitchy prezentował się dosyć enigmatycznie...


...ale później nabrał konkretnych kształtów.



Do wykonania notesu użyłam 20 czystych kartek papieru, czerwonego kartonu, podobnego w kolorystyce filcu, kleju introligatorskiego, taśmy dwustronnej i oczywiście gotowego już wzoru.
Niestety nie robiłam zdjęć podczas pracy, bo prezent szykowałam po nocy, ale chętnie się z Wami podzielę tym, jak powstało to maleństwo. Na początku przedziurawiłam złożony, przycięty na wymiar karton i kartki w miejscach, w których zamierzałam je razem zszyć. Przebijanie się igłą przez kolejne warstwy papieru nie jest niczym przyjemnym, więc wolałam ułatwić sobie pracę. Potem, przy pomocy dwóch nitek czerwonej muliny, zszyłam ze sobą kartkowy wkład i karton. Następnym krokiem było połączenie filcu z kartonem - tu przydał się klej introligatorski, którym pokryłam grzbiet przyszłego notesu i przykleiłam do niego w ten sposób przycięty na wymiar kawałek filcu. Dalej przykleiłam go do okładki przy pomocy taśmy dwustronnej - nie chciałam, żeby odchodził od niej i falował w niekontrolowany sposób. Filcowe brzegi przykleiłam zaś klejem introligatorskim po wewnętrznej stronie kartonu. Umieszczenie kota na tak przygotowanej okładce było już tylko kwestią czasu :)




Nowy właściciel notesu z efektu jest zadowolony i to jest najważniejsze ;) A całość przygotowywało się bardzo przyjemnie, chociaż chwilę to zajęło. Ale warto było!