środa, 13 lipca 2016

Żeby nie zapomnieć



Są dziadkowie, którzy zabierają wnuki na plac zabaw, opowiadają bajki na dobranoc (to było przywilejem babci - trudno sobie wyobrazić, jak bardzo zdziwiłam się w szkole, że opowiadana do poduszki historia o tacie, o którego powrót do domu modliły się dzieci to tak naprawdę "Powrót taty" Adama Mickiewicza - przez lata byłam w stanie recytować jego długie wersy prosto z pamięci), chodzą z nimi na spacery, organizują wyjazdy, uczą majsterkowania albo jazdy na rowerze.

Mój dziadek był inny. On zawsze patrzył na świat nieco inaczej. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała dziadka z książką - od literatury, pomysłów na podróże, organizowania wyjść do teatrów czy na sylwestra do opery, od uczenia się na emeryturze francuskiego, od rozmów o medycynie była babcia. W 50-metrowym mieszkaniu na Powiślu jeden pokój był inny, był jego królestwem i światem. Była ściana, pod którą stała tokarka, podręczna szlifierka (wciąż się zastanawiam, jak wytrzymywali z tym sąsiedzi), szuflady śrubek i złączek, stanowisko z komputerem i drukarkami, była też ściana zastawiona regałami szczelnie wypełnionymi segregatorami z projektami, patentami, danymi i grubym papierem technicznym, na którym pełno było różnie ocenionych rysunków studentów - przekroje filtrów, śrub, trzpieni, urządzeń technicznych... To na ich odwrocie powstawały moje pierwsze rysunki, koślawe ludziki, plany domów, skomplikowane dziecięce mapy, samochody, kwiatki i księżniczki. Panował tam męski rozgardiasz, ale wszystko miało swoje miejsce, a kiedy brakowało nam pomysłów na zabawę, dziadek  potrafił wziąć kawałek drewna i pokazywał, jak działa tokarka, rzeźbiąc na niej pionek szachowy. Na framudze przy drzwiach ołówkiem technicznym zaznaczał kreski i stawiał daty, licząc i mierząc, jak szybko rośniemy. Podobno kiedy mama była malutka, ważył ją i mierzył prawie codziennie, przed i po jedzeniu, starannie ją przewijał i zapisywał, co i ile zjadła.

Był też mistrzem domowych dżemów z czerwonej porzeczki i mirabelek, słodkich przecierów z pigwy, idealnych do herbaty, robił przepyszny serek z miksowanymi owocami. Zdarzało mu się piec idealne ciasta, ale najbardziej lubił pieczone w potężnym żeliwnym naczyniu ziemniaki, a kiedy zapominał o obiedzie i mówił, że później, że nie jest głodny i żeby mu nie przeszkadzać, wiedziałam, że przyciągnę go do stołu talerzem placków ziemniaczanych z cukrem. Kiedy byliśmy mali, często spędzaliśmy czas z dziadkami na działce - zbieraliśmy jagody w lesie za domem, wykradaliśmy młode marchewki z warzywniaka, wyjadaliśmy mak z pojedynczych makówek, które wysiały się przez nieuwagę, biegaliśmy po ogrodzie, wędrowaliśmy z dziadkiem z wózkiem jego konstrukcji na wyprawy na łąki i zbieraliśmy krowie placki, z których dziadek robił potem nawóz pod rośliny. Na rzeczce, która przepływała przez okoliczne pola i łąki, dziadek pokazywał nam spiętrzenia wody i tłumaczył prawa fizyki tam działające. Chyba już wtedy czekał, aż staniemy się bardziej "rozumni" i świadomi praw rządzących przyrodą. Ale zanim to się stało, podpinał potężną metalową linę między dwoma drzewami i organizował dla nas zjazdy w podwieszonej na niej oponie. Wyczarował też dla nas domek zbity z desek, rozłożony na pniu powalonego drzewa. Kiedy mój brat był mały, skonstruował system bloczków i dźwigni i z zapałem tłumaczył mu, jak można udźwignąć w ten sposób znaczne ciężary. Tymi różnymi konstrukcjami niejednokrotnie doprowadzał babcię do szewskiej pasji, bo mimo upływu lat i starzejącej się metryki potrafił wybudować dom, zaczynając, a jakże!, od dachu. Projektował własne, niezbyt urodziwe kartonowe oprawy do lamp, które rozwieszał w różnych miejscach w mieszkaniu, kupił baterię słoneczną i podłączał do niej kolejne lampki i urządzenia, sprawdzając jej możliwości. Zawsze interesowały go nowinki techniczne, nic nie mogło go powstrzymać przed kupieniem dwóch-trzech dobrych aparatów fotograficznych, laptopa czy lepszego monitora do komputera.

Kiedy zaczęliśmy chodzić do szkoły i objęła nas już właściwa edukacja, zdarzało się, że podczas najlepszej zabawy dziadek sadzał nas wokół atlasu geograficznego i pokazywał, tłumaczył w nim prawa działające w przyrodzie, krążenie wód, przyciąganie ziemskie, pływy morskie i warunki geologiczne na obszarze Polski. Czasem żałuję, że nie jestem aż tak ścisłym umysłem i zawsze ciągnęło mnie bardziej w stronę literatury, kultury - że nie potrafiłam w pełni docenić tego, co robił, czym się zajmował. Ale i tak nie zniechęciło mnie to do okazjonalnych wyjazdów na zapory, do pomagania przy noszeniu pomp czy wpłukiwaniu drenów, robienia pomiarów i pilnowaniu zapisów. Kiedy nie miał już siły na podróże i zdrowie już na nie nie pozwalało, postanowił założyć bloga - w wieku osiemdziesięciu lat, cierpliwie się ucząc i podpytując, zaczął do internetu przenosić całą swoją wiedzę dotyczącą budownictwa wodnego. Zawsze powtarzał, że chce zostawić coś dla potomnych, żeby jego patenty i dorobek naukowy przydały się kolejnym pokoleniom. Śledził zmiany na zaporach, podglądał je na mapach google, opracowywał dane, pisał. Cały czas ćwiczył umysł i starał się projektować, wymyślać coś nowego.

Pośród tego wszystkiego zdarzały się też chwile, podczas których snuł opowieści... opowieści o przeszłości. Lubiłam początki tych rozmów, to odpowiednie prowadzenie dialogu, naprowadzanie na tematy, o których mogłam słuchać godzinami. Żałuję tylko, że nie zawsze udało mi się zanotować wystarczająco dużo, że moja pamięć bywa zawodna, że nie zawsze skupiałam się tak jak powinnam. Zdarzały się opowieści o czasach przed wojną, o tym, jak z bratem podczas ciepłych letnich dni uczyli się pływać w Wiśle, jak na organizowanych przez miasto półkoloniach uczyli się pływać na kajakach - oczywiście też na Wiśle, po jej praskiej stronie. Nie mieli daleko, mieszkali tuż przy dzisiejszym Dworcu Wileńskim. W sklepie, który prowadził ich tata, podczas wojny zorganizowano punkt przerzutowy konspiracyjnej prasy i ulotek, czasem zdarzała się broń... To pradziadek wprowadził ich w struktury armii podziemnej - dwóch młodych chłopców, niewiele młodszych od mojego siedemnastoletniego brata.  Podczas powstania brali udział między innymi w walkach o śródmieście, o budynek Pasty, próbowali wykurzyć Niemców z budynku banku przy tzw. palmie. To wtedy dziadek stracił słuch w lewych uchu - kolega strzelał znad jego głowy, nie było szans, żeby delikatne kosteczki i błona bębenkowa to wytrzymały. Wspomniał o tym, jak jego brat przez przypadek zastrzelił jednego z kolegów... powstańcy nie mieli jednolitych mundurów, chodzili w tym, co udało się zdobyć. Czasem były to części munduru niemieckiego. Kiedy przemykasz się między ruinami, a za tobą idzie przeciwnik, działasz instynktownie. Kiedy już nie mogli walczyć, zostali zmuszeni do dołączenia do oddziałów niemiecko-polskich. Rozbrojeni Polacy sprawdzali, czy w kamienicach nikogo nie ma, a Niemcy z bronią i miotaczami ognia wypalali miasto do fundamentów, budynek po budynku... Często, wracając w miejsce, w którym spędzali poprzednią noc, nie zastawali tam nic prócz zgliszczy. Kiedy wyprowadzano ich ze stolicy, starał się iść na samym końcu. Zostawiali za sobą ruiny i płonące, puste miasto. Zawsze powtarzał, że był jednym z ostatnich, którzy wychodzili z Warszawy.
Resztę wojny spędził w obozie jenieckim w Niemczech, pracując w dawnej fabryce soczewek, w której składano samoloty. Młodzi chłopcy mieli dużo bardziej zwinne palce niż starsi jeńcy. Tych najmłodszych, jeszcze dzieci, starzy Niemcy wręcz próbowali adoptować. Po zakończeniu wojny wracali z bratem do Polski na własnych nogach, wydeptując ślady na kolejnych drogach. Nie wrócili razem, rozdzieliło ich bombardowanie z samolotów. Dziadek wrócił do mamy i siostry, które czekały na Pradze, schorowany i wycieńczony brat został odnaleziony w jednym z odległych szpitali kilka miesięcy później. Pradziadek nie wrócił już nigdy.
Ta część jego historii sprawiła, że miał problemy przy egzaminach wstępnych na politechnikę, podczas studiów też nie było mu łatwo. Był pasjonatem, wiecznie poszukiwał nowych rozwiązań, angażował się całym sobą w pracę, projekty, ich realizacje. Podobno proponowano mu wyjazd do pracy za granicę, do Egiptu, ale nigdy by się na to nie zdecydował. Zawsze powtarzał, że podczas wojny zginęło tylu wybitnych ludzi, że jego jednostkowy wkład w odbudowę polskiej techniki i gospodarki może chociaż trochę pomoże, na coś się przyda. W ludziach chyba najbardziej cenił inteligencję, potrzebę rozwoju, działania, niestandardowe myślenie, dążenie do celu, techniczny zmysł.

Odszedł 6 lipca 2016 r., mając 88 lat. Trzy dni wcześniej, leżąc w łóżku i nie mogąc już z niego wstać, prosił mnie jeszcze o znalezienie mu odpowiednich części do złożenia niewielkiej ledowej lampki. Żałował, że nie może usiąść przy komputerze i dodać kolejnego wpisu na bloga. Chciał działać do samego końca, nie potrafił siedzieć bezczynnie.
Hydrotechnik, doktor inżynier, wieloletni wykładowca na Politechnice Warszawskiej, powstaniec. Mój dziadek.

6 komentarzy:

  1. Będziesz miała co wspominać...bardzo interesujący człowiek...
    Moje kondolencje...w innej rzeczywistości z pewnością znajdzie sobie wymarzony warsztat i będzie dalej majstrował.

    OdpowiedzUsuń
  2. Niezwykły wpis, uśmiechałam się całym sercem do Twojej opowieści w jakiś subtelny sposób przeczuwając jej smutne, piękne zakończenie. Bardzo Ci i Twoim bliskim współczuję. Mimo, iż codziennie w każdej czynności, w pasji i w innych ludziach zostawiamy cząstkę siebie, to nic nie wypełni tej rozdzierającej pustki, która pojawia się po odejściu, a którą to należy mądrze i łagodnie oswoić. Bardzo mi przykro...

    OdpowiedzUsuń
  3. Moje najszczersze kondolencje! Opisałaś wspaniałego człowieka, który swoim życiem dał dowód patriotyzmu i pasji... Oby w życiu nas wszystkich było więcej takich ludzi!

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniała osoba...Dzięki Tobie pamięć o nim przetrwa. Serdecznie współczuję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wspaniała osoba...Dzięki Tobie pamięć o nim przetrwa. Serdecznie współczuję.

    OdpowiedzUsuń
  6. pieknie to opisałaś... kiedy tak czytałam łzy same napłynęły mi do oczu ... i pomyślałam o moim dziadku, który był dla mnie jednym z najważniejszych ludzi w życiu i zalała mnie fala wspomnień.
    wierzę, że ci których kochamy nigdy nas nie opuszczają, ale żyją w naszych sercach i pamięci... I niech tak będzie

    OdpowiedzUsuń