Są dziadkowie, którzy zabierają wnuki na plac zabaw,
opowiadają bajki na dobranoc (to było przywilejem babci - trudno sobie
wyobrazić, jak bardzo zdziwiłam się w szkole, że opowiadana do poduszki
historia o tacie, o którego powrót do domu modliły się dzieci to tak naprawdę
"Powrót taty" Adama Mickiewicza - przez lata byłam w stanie recytować
jego długie wersy prosto z pamięci), chodzą z nimi na spacery, organizują
wyjazdy, uczą majsterkowania albo jazdy na rowerze.
Mój dziadek był inny. On zawsze patrzył na świat nieco
inaczej. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała dziadka z książką - od
literatury, pomysłów na podróże, organizowania wyjść do teatrów czy na
sylwestra do opery, od uczenia się na emeryturze francuskiego, od rozmów o
medycynie była babcia. W 50-metrowym mieszkaniu na Powiślu jeden pokój był
inny, był jego królestwem i światem. Była ściana, pod którą stała tokarka,
podręczna szlifierka (wciąż się zastanawiam, jak wytrzymywali z tym sąsiedzi),
szuflady śrubek i złączek, stanowisko z komputerem i drukarkami, była też
ściana zastawiona regałami szczelnie wypełnionymi segregatorami z projektami,
patentami, danymi i grubym papierem technicznym, na którym pełno było różnie
ocenionych rysunków studentów - przekroje filtrów, śrub, trzpieni, urządzeń technicznych...
To na ich odwrocie powstawały moje pierwsze rysunki, koślawe ludziki, plany
domów, skomplikowane dziecięce mapy, samochody, kwiatki i księżniczki. Panował
tam męski rozgardiasz, ale wszystko miało swoje miejsce, a kiedy brakowało nam
pomysłów na zabawę, dziadek potrafił
wziąć kawałek drewna i pokazywał, jak działa tokarka, rzeźbiąc na niej pionek
szachowy. Na framudze przy drzwiach ołówkiem technicznym zaznaczał kreski i
stawiał daty, licząc i mierząc, jak szybko rośniemy. Podobno kiedy mama była
malutka, ważył ją i mierzył prawie codziennie, przed i po jedzeniu, starannie
ją przewijał i zapisywał, co i ile zjadła.
Był też mistrzem domowych dżemów z czerwonej porzeczki i
mirabelek, słodkich przecierów z pigwy, idealnych do herbaty, robił przepyszny
serek z miksowanymi owocami. Zdarzało mu się piec idealne ciasta, ale
najbardziej lubił pieczone w potężnym żeliwnym naczyniu ziemniaki, a kiedy
zapominał o obiedzie i mówił, że później, że nie jest głodny i żeby mu nie
przeszkadzać, wiedziałam, że przyciągnę go do stołu talerzem placków
ziemniaczanych z cukrem. Kiedy byliśmy mali, często spędzaliśmy czas z
dziadkami na działce - zbieraliśmy jagody w lesie za domem, wykradaliśmy młode
marchewki z warzywniaka, wyjadaliśmy mak z pojedynczych makówek, które wysiały
się przez nieuwagę, biegaliśmy po ogrodzie, wędrowaliśmy z dziadkiem z wózkiem
jego konstrukcji na wyprawy na łąki i zbieraliśmy krowie placki, z których
dziadek robił potem nawóz pod rośliny. Na rzeczce, która przepływała przez
okoliczne pola i łąki, dziadek pokazywał nam spiętrzenia wody i tłumaczył prawa
fizyki tam działające. Chyba już wtedy czekał, aż staniemy się bardziej
"rozumni" i świadomi praw rządzących przyrodą. Ale zanim to się
stało, podpinał potężną metalową linę między dwoma drzewami i organizował dla
nas zjazdy w podwieszonej na niej oponie. Wyczarował też dla nas domek zbity z
desek, rozłożony na pniu powalonego drzewa. Kiedy mój brat był mały,
skonstruował system bloczków i dźwigni i z zapałem tłumaczył mu, jak można
udźwignąć w ten sposób znaczne ciężary. Tymi różnymi konstrukcjami
niejednokrotnie doprowadzał babcię do szewskiej pasji, bo mimo upływu lat i
starzejącej się metryki potrafił wybudować dom, zaczynając, a jakże!, od dachu.
Projektował własne, niezbyt urodziwe kartonowe oprawy do lamp, które rozwieszał
w różnych miejscach w mieszkaniu, kupił baterię słoneczną i podłączał do niej
kolejne lampki i urządzenia, sprawdzając jej możliwości. Zawsze interesowały go
nowinki techniczne, nic nie mogło go powstrzymać przed kupieniem dwóch-trzech
dobrych aparatów fotograficznych, laptopa czy lepszego monitora do komputera.
Kiedy zaczęliśmy chodzić do szkoły i objęła nas już właściwa
edukacja, zdarzało się, że podczas najlepszej zabawy dziadek sadzał nas wokół
atlasu geograficznego i pokazywał, tłumaczył w nim prawa działające w
przyrodzie, krążenie wód, przyciąganie ziemskie, pływy morskie i warunki
geologiczne na obszarze Polski. Czasem żałuję, że nie jestem aż tak ścisłym
umysłem i zawsze ciągnęło mnie bardziej w stronę literatury, kultury - że nie
potrafiłam w pełni docenić tego, co robił, czym się zajmował. Ale i tak nie
zniechęciło mnie to do okazjonalnych wyjazdów na zapory, do pomagania przy
noszeniu pomp czy wpłukiwaniu drenów, robienia pomiarów i pilnowaniu zapisów.
Kiedy nie miał już siły na podróże i zdrowie już na nie nie pozwalało,
postanowił założyć bloga - w wieku osiemdziesięciu lat, cierpliwie się ucząc i
podpytując, zaczął do internetu przenosić całą swoją wiedzę dotyczącą
budownictwa wodnego. Zawsze powtarzał, że chce zostawić coś dla potomnych, żeby
jego patenty i dorobek naukowy przydały się kolejnym pokoleniom. Śledził zmiany
na zaporach, podglądał je na mapach google, opracowywał dane, pisał. Cały czas
ćwiczył umysł i starał się projektować, wymyślać coś nowego.
Pośród tego wszystkiego zdarzały się też chwile, podczas
których snuł opowieści... opowieści o przeszłości. Lubiłam początki tych
rozmów, to odpowiednie prowadzenie dialogu, naprowadzanie na tematy, o których
mogłam słuchać godzinami. Żałuję tylko, że nie zawsze udało mi się zanotować
wystarczająco dużo, że moja pamięć bywa zawodna, że nie zawsze skupiałam się
tak jak powinnam. Zdarzały się opowieści o czasach przed wojną, o tym, jak z
bratem podczas ciepłych letnich dni uczyli się pływać w Wiśle, jak na
organizowanych przez miasto półkoloniach uczyli się pływać na kajakach -
oczywiście też na Wiśle, po jej praskiej stronie. Nie mieli daleko, mieszkali
tuż przy dzisiejszym Dworcu Wileńskim. W sklepie, który prowadził ich tata,
podczas wojny zorganizowano punkt przerzutowy konspiracyjnej prasy i ulotek,
czasem zdarzała się broń... To pradziadek wprowadził ich w struktury armii
podziemnej - dwóch młodych chłopców, niewiele młodszych od mojego
siedemnastoletniego brata. Podczas
powstania brali udział między innymi w walkach o śródmieście, o budynek Pasty,
próbowali wykurzyć Niemców z budynku banku przy tzw. palmie. To wtedy dziadek
stracił słuch w lewych uchu - kolega strzelał znad jego głowy, nie było szans,
żeby delikatne kosteczki i błona bębenkowa to wytrzymały. Wspomniał o tym, jak
jego brat przez przypadek zastrzelił jednego z kolegów... powstańcy nie mieli
jednolitych mundurów, chodzili w tym, co udało się zdobyć. Czasem były to
części munduru niemieckiego. Kiedy przemykasz się między ruinami, a za tobą
idzie przeciwnik, działasz instynktownie. Kiedy już nie mogli walczyć, zostali
zmuszeni do dołączenia do oddziałów niemiecko-polskich. Rozbrojeni Polacy
sprawdzali, czy w kamienicach nikogo nie ma, a Niemcy z bronią i miotaczami
ognia wypalali miasto do fundamentów, budynek po budynku... Często, wracając w
miejsce, w którym spędzali poprzednią noc, nie zastawali tam nic prócz
zgliszczy. Kiedy wyprowadzano ich ze stolicy, starał się iść na samym końcu.
Zostawiali za sobą ruiny i płonące, puste miasto. Zawsze powtarzał, że był
jednym z ostatnich, którzy wychodzili z Warszawy.
Resztę wojny spędził w obozie jenieckim w Niemczech,
pracując w dawnej fabryce soczewek, w której składano samoloty. Młodzi chłopcy
mieli dużo bardziej zwinne palce niż starsi jeńcy. Tych najmłodszych, jeszcze
dzieci, starzy Niemcy wręcz próbowali adoptować. Po zakończeniu wojny wracali z
bratem do Polski na własnych nogach, wydeptując ślady na kolejnych drogach. Nie
wrócili razem, rozdzieliło ich bombardowanie z samolotów. Dziadek wrócił do
mamy i siostry, które czekały na Pradze, schorowany i wycieńczony brat został
odnaleziony w jednym z odległych szpitali kilka miesięcy później. Pradziadek
nie wrócił już nigdy.
Ta część jego historii sprawiła, że miał problemy przy
egzaminach wstępnych na politechnikę, podczas studiów też nie było mu łatwo.
Był pasjonatem, wiecznie poszukiwał nowych rozwiązań, angażował się całym sobą
w pracę, projekty, ich realizacje. Podobno proponowano mu wyjazd do pracy za
granicę, do Egiptu, ale nigdy by się na to nie zdecydował. Zawsze powtarzał, że
podczas wojny zginęło tylu wybitnych ludzi, że jego jednostkowy wkład w
odbudowę polskiej techniki i gospodarki może chociaż trochę pomoże, na coś się
przyda. W ludziach chyba najbardziej cenił inteligencję, potrzebę rozwoju,
działania, niestandardowe myślenie, dążenie do celu, techniczny zmysł.
Odszedł 6 lipca 2016 r., mając 88 lat. Trzy dni wcześniej,
leżąc w łóżku i nie mogąc już z niego wstać, prosił mnie jeszcze o znalezienie
mu odpowiednich części do złożenia niewielkiej ledowej lampki. Żałował, że nie
może usiąść przy komputerze i dodać kolejnego wpisu na bloga. Chciał działać do
samego końca, nie potrafił siedzieć bezczynnie.
Hydrotechnik, doktor inżynier, wieloletni wykładowca na
Politechnice Warszawskiej, powstaniec. Mój dziadek.
Będziesz miała co wspominać...bardzo interesujący człowiek...
OdpowiedzUsuńMoje kondolencje...w innej rzeczywistości z pewnością znajdzie sobie wymarzony warsztat i będzie dalej majstrował.
Niezwykły wpis, uśmiechałam się całym sercem do Twojej opowieści w jakiś subtelny sposób przeczuwając jej smutne, piękne zakończenie. Bardzo Ci i Twoim bliskim współczuję. Mimo, iż codziennie w każdej czynności, w pasji i w innych ludziach zostawiamy cząstkę siebie, to nic nie wypełni tej rozdzierającej pustki, która pojawia się po odejściu, a którą to należy mądrze i łagodnie oswoić. Bardzo mi przykro...
OdpowiedzUsuńMoje najszczersze kondolencje! Opisałaś wspaniałego człowieka, który swoim życiem dał dowód patriotyzmu i pasji... Oby w życiu nas wszystkich było więcej takich ludzi!
OdpowiedzUsuńWspaniała osoba...Dzięki Tobie pamięć o nim przetrwa. Serdecznie współczuję.
OdpowiedzUsuńWspaniała osoba...Dzięki Tobie pamięć o nim przetrwa. Serdecznie współczuję.
OdpowiedzUsuńpieknie to opisałaś... kiedy tak czytałam łzy same napłynęły mi do oczu ... i pomyślałam o moim dziadku, który był dla mnie jednym z najważniejszych ludzi w życiu i zalała mnie fala wspomnień.
OdpowiedzUsuńwierzę, że ci których kochamy nigdy nas nie opuszczają, ale żyją w naszych sercach i pamięci... I niech tak będzie