czwartek, 21 lipca 2016

Dziwnie tak

Ostatni wpis odbiegł całkiem od tematyki, która zwykle się tu pojawia, ale to było silniejsze ode mnie. Czasem człowiek po prostu musi pisać, musi wyrzucić myśli, ubrać je w słowa, opanować, oswoić... Dzięki temu przychodzi trochę więcej spokoju, chociaż nikt nie uprzedził, że smutek i tak zostaje. Smutek, tęsknota, tyle różnych, czasem bardzo głupich, bardzo przyziemnych pytań. Pytań, na które już on nie udzieli odpowiedzi, ale też pytań, które tak naprawdę nie dotyczą tego, który odszedł. Człowiek po prostu, jeśli jest mu to dane, zaczyna zastanawiać się bardziej nad swoim życiem. I myśli, co dalej...
Dziękuję za Wasze słowa pod poprzednim wpisem - to miłe z Waszej strony. Powoli wracamy do codzienności, rozglądamy się uważnie po tym, co nas otacza. Moja mama, przez ostatnie półtora roku poświęcająca właściwie cały swój czas walce o zdrowie i opiece nad dziadkiem, wciąż spięta i zestresowana, zaczyna też wracać do siebie. Nagle czas się rozciągnął, zaczyna myśleć tygodniami, może niedługo miesiącami, podczas gdy ostatnio nie wiedziała nawet, co wydarzy się w ciągu najbliższych godzin, o następnym dniu nie wspominając. Czas płata figle.

Ja - być może zabrzmi to dziwnie, może to nie do końca na miejscu, sama nie wiem - przez ostatnie dwa tygodnie po powrocie z pracy i ogarnięciu podstawowych spraw, kompulsywnie wręcz stawiałam krzyżyki, uzupełniałam puste miejsca i myślałam, rozmyślałam, porządkowałam myśli... Haft działa na mnie bardzo dziwnie - zajmuję nim ręce, zajmuję część umysłu, ale przy nim czasem łatwiej zbiera mi się te słowa kłębiące się w głowie, płyną rytmicznie i układają się lepiej. Więc siedziałam i kończyłam szóstą stronę wzoru, trochę nieobecna, mało rozmowna. Dziwne to. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, czy jest tak do końca normalny.

Co mi pozostaje - spójrzcie na moje szaleństwo.


 






środa, 13 lipca 2016

Żeby nie zapomnieć



Są dziadkowie, którzy zabierają wnuki na plac zabaw, opowiadają bajki na dobranoc (to było przywilejem babci - trudno sobie wyobrazić, jak bardzo zdziwiłam się w szkole, że opowiadana do poduszki historia o tacie, o którego powrót do domu modliły się dzieci to tak naprawdę "Powrót taty" Adama Mickiewicza - przez lata byłam w stanie recytować jego długie wersy prosto z pamięci), chodzą z nimi na spacery, organizują wyjazdy, uczą majsterkowania albo jazdy na rowerze.

Mój dziadek był inny. On zawsze patrzył na świat nieco inaczej. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widziała dziadka z książką - od literatury, pomysłów na podróże, organizowania wyjść do teatrów czy na sylwestra do opery, od uczenia się na emeryturze francuskiego, od rozmów o medycynie była babcia. W 50-metrowym mieszkaniu na Powiślu jeden pokój był inny, był jego królestwem i światem. Była ściana, pod którą stała tokarka, podręczna szlifierka (wciąż się zastanawiam, jak wytrzymywali z tym sąsiedzi), szuflady śrubek i złączek, stanowisko z komputerem i drukarkami, była też ściana zastawiona regałami szczelnie wypełnionymi segregatorami z projektami, patentami, danymi i grubym papierem technicznym, na którym pełno było różnie ocenionych rysunków studentów - przekroje filtrów, śrub, trzpieni, urządzeń technicznych... To na ich odwrocie powstawały moje pierwsze rysunki, koślawe ludziki, plany domów, skomplikowane dziecięce mapy, samochody, kwiatki i księżniczki. Panował tam męski rozgardiasz, ale wszystko miało swoje miejsce, a kiedy brakowało nam pomysłów na zabawę, dziadek  potrafił wziąć kawałek drewna i pokazywał, jak działa tokarka, rzeźbiąc na niej pionek szachowy. Na framudze przy drzwiach ołówkiem technicznym zaznaczał kreski i stawiał daty, licząc i mierząc, jak szybko rośniemy. Podobno kiedy mama była malutka, ważył ją i mierzył prawie codziennie, przed i po jedzeniu, starannie ją przewijał i zapisywał, co i ile zjadła.

Był też mistrzem domowych dżemów z czerwonej porzeczki i mirabelek, słodkich przecierów z pigwy, idealnych do herbaty, robił przepyszny serek z miksowanymi owocami. Zdarzało mu się piec idealne ciasta, ale najbardziej lubił pieczone w potężnym żeliwnym naczyniu ziemniaki, a kiedy zapominał o obiedzie i mówił, że później, że nie jest głodny i żeby mu nie przeszkadzać, wiedziałam, że przyciągnę go do stołu talerzem placków ziemniaczanych z cukrem. Kiedy byliśmy mali, często spędzaliśmy czas z dziadkami na działce - zbieraliśmy jagody w lesie za domem, wykradaliśmy młode marchewki z warzywniaka, wyjadaliśmy mak z pojedynczych makówek, które wysiały się przez nieuwagę, biegaliśmy po ogrodzie, wędrowaliśmy z dziadkiem z wózkiem jego konstrukcji na wyprawy na łąki i zbieraliśmy krowie placki, z których dziadek robił potem nawóz pod rośliny. Na rzeczce, która przepływała przez okoliczne pola i łąki, dziadek pokazywał nam spiętrzenia wody i tłumaczył prawa fizyki tam działające. Chyba już wtedy czekał, aż staniemy się bardziej "rozumni" i świadomi praw rządzących przyrodą. Ale zanim to się stało, podpinał potężną metalową linę między dwoma drzewami i organizował dla nas zjazdy w podwieszonej na niej oponie. Wyczarował też dla nas domek zbity z desek, rozłożony na pniu powalonego drzewa. Kiedy mój brat był mały, skonstruował system bloczków i dźwigni i z zapałem tłumaczył mu, jak można udźwignąć w ten sposób znaczne ciężary. Tymi różnymi konstrukcjami niejednokrotnie doprowadzał babcię do szewskiej pasji, bo mimo upływu lat i starzejącej się metryki potrafił wybudować dom, zaczynając, a jakże!, od dachu. Projektował własne, niezbyt urodziwe kartonowe oprawy do lamp, które rozwieszał w różnych miejscach w mieszkaniu, kupił baterię słoneczną i podłączał do niej kolejne lampki i urządzenia, sprawdzając jej możliwości. Zawsze interesowały go nowinki techniczne, nic nie mogło go powstrzymać przed kupieniem dwóch-trzech dobrych aparatów fotograficznych, laptopa czy lepszego monitora do komputera.

Kiedy zaczęliśmy chodzić do szkoły i objęła nas już właściwa edukacja, zdarzało się, że podczas najlepszej zabawy dziadek sadzał nas wokół atlasu geograficznego i pokazywał, tłumaczył w nim prawa działające w przyrodzie, krążenie wód, przyciąganie ziemskie, pływy morskie i warunki geologiczne na obszarze Polski. Czasem żałuję, że nie jestem aż tak ścisłym umysłem i zawsze ciągnęło mnie bardziej w stronę literatury, kultury - że nie potrafiłam w pełni docenić tego, co robił, czym się zajmował. Ale i tak nie zniechęciło mnie to do okazjonalnych wyjazdów na zapory, do pomagania przy noszeniu pomp czy wpłukiwaniu drenów, robienia pomiarów i pilnowaniu zapisów. Kiedy nie miał już siły na podróże i zdrowie już na nie nie pozwalało, postanowił założyć bloga - w wieku osiemdziesięciu lat, cierpliwie się ucząc i podpytując, zaczął do internetu przenosić całą swoją wiedzę dotyczącą budownictwa wodnego. Zawsze powtarzał, że chce zostawić coś dla potomnych, żeby jego patenty i dorobek naukowy przydały się kolejnym pokoleniom. Śledził zmiany na zaporach, podglądał je na mapach google, opracowywał dane, pisał. Cały czas ćwiczył umysł i starał się projektować, wymyślać coś nowego.

Pośród tego wszystkiego zdarzały się też chwile, podczas których snuł opowieści... opowieści o przeszłości. Lubiłam początki tych rozmów, to odpowiednie prowadzenie dialogu, naprowadzanie na tematy, o których mogłam słuchać godzinami. Żałuję tylko, że nie zawsze udało mi się zanotować wystarczająco dużo, że moja pamięć bywa zawodna, że nie zawsze skupiałam się tak jak powinnam. Zdarzały się opowieści o czasach przed wojną, o tym, jak z bratem podczas ciepłych letnich dni uczyli się pływać w Wiśle, jak na organizowanych przez miasto półkoloniach uczyli się pływać na kajakach - oczywiście też na Wiśle, po jej praskiej stronie. Nie mieli daleko, mieszkali tuż przy dzisiejszym Dworcu Wileńskim. W sklepie, który prowadził ich tata, podczas wojny zorganizowano punkt przerzutowy konspiracyjnej prasy i ulotek, czasem zdarzała się broń... To pradziadek wprowadził ich w struktury armii podziemnej - dwóch młodych chłopców, niewiele młodszych od mojego siedemnastoletniego brata.  Podczas powstania brali udział między innymi w walkach o śródmieście, o budynek Pasty, próbowali wykurzyć Niemców z budynku banku przy tzw. palmie. To wtedy dziadek stracił słuch w lewych uchu - kolega strzelał znad jego głowy, nie było szans, żeby delikatne kosteczki i błona bębenkowa to wytrzymały. Wspomniał o tym, jak jego brat przez przypadek zastrzelił jednego z kolegów... powstańcy nie mieli jednolitych mundurów, chodzili w tym, co udało się zdobyć. Czasem były to części munduru niemieckiego. Kiedy przemykasz się między ruinami, a za tobą idzie przeciwnik, działasz instynktownie. Kiedy już nie mogli walczyć, zostali zmuszeni do dołączenia do oddziałów niemiecko-polskich. Rozbrojeni Polacy sprawdzali, czy w kamienicach nikogo nie ma, a Niemcy z bronią i miotaczami ognia wypalali miasto do fundamentów, budynek po budynku... Często, wracając w miejsce, w którym spędzali poprzednią noc, nie zastawali tam nic prócz zgliszczy. Kiedy wyprowadzano ich ze stolicy, starał się iść na samym końcu. Zostawiali za sobą ruiny i płonące, puste miasto. Zawsze powtarzał, że był jednym z ostatnich, którzy wychodzili z Warszawy.
Resztę wojny spędził w obozie jenieckim w Niemczech, pracując w dawnej fabryce soczewek, w której składano samoloty. Młodzi chłopcy mieli dużo bardziej zwinne palce niż starsi jeńcy. Tych najmłodszych, jeszcze dzieci, starzy Niemcy wręcz próbowali adoptować. Po zakończeniu wojny wracali z bratem do Polski na własnych nogach, wydeptując ślady na kolejnych drogach. Nie wrócili razem, rozdzieliło ich bombardowanie z samolotów. Dziadek wrócił do mamy i siostry, które czekały na Pradze, schorowany i wycieńczony brat został odnaleziony w jednym z odległych szpitali kilka miesięcy później. Pradziadek nie wrócił już nigdy.
Ta część jego historii sprawiła, że miał problemy przy egzaminach wstępnych na politechnikę, podczas studiów też nie było mu łatwo. Był pasjonatem, wiecznie poszukiwał nowych rozwiązań, angażował się całym sobą w pracę, projekty, ich realizacje. Podobno proponowano mu wyjazd do pracy za granicę, do Egiptu, ale nigdy by się na to nie zdecydował. Zawsze powtarzał, że podczas wojny zginęło tylu wybitnych ludzi, że jego jednostkowy wkład w odbudowę polskiej techniki i gospodarki może chociaż trochę pomoże, na coś się przyda. W ludziach chyba najbardziej cenił inteligencję, potrzebę rozwoju, działania, niestandardowe myślenie, dążenie do celu, techniczny zmysł.

Odszedł 6 lipca 2016 r., mając 88 lat. Trzy dni wcześniej, leżąc w łóżku i nie mogąc już z niego wstać, prosił mnie jeszcze o znalezienie mu odpowiednich części do złożenia niewielkiej ledowej lampki. Żałował, że nie może usiąść przy komputerze i dodać kolejnego wpisu na bloga. Chciał działać do samego końca, nie potrafił siedzieć bezczynnie.
Hydrotechnik, doktor inżynier, wieloletni wykładowca na Politechnice Warszawskiej, powstaniec. Mój dziadek.

niedziela, 3 lipca 2016

Pudła, pudełka, pudełeczka...

Czerwiec minął nam nie wiadomo kiedy, a wszystko przez szukanie mieszkania i przeprowadzkę. Niby mieszkało się tylko dwa lata w jednym miejscu, niby dbało się o niezagracanie mieszkania, niby tylko 36 metrów, ale jak już przyszło co do czego, okazało się nagle, że trzeba załatwić samochód transportowy, żeby to wszystko pomieścić i nie jeździć osobówką piętnaście razy :P Do tego oczywiście najcięższe okazały się paczki z książkami - niełatwo jest mądrze spakować dwa regały pełne słów. Tylko dwa regały... A zawsze marzyła mi się własna biblioteczka, pokój z wygodnym fotelem, dobrym oświetleniem i wyjściem do ogrodu. Chyba jednak nie w wynajmowanych mieszkaniach. Lektury bywają zbyt ciężkie.
I tak jeszcze jakieś dwa tygodnie temu moja rzeczywistość wyglądała tak...


 Dużo wspomnień zostawialiśmy za sobą, żeby potem móc zacząć zajmować się tworzeniem nowych w nowych czterech kątach ;) I rozpakować chociaż część starych :P



W związku z tym Computer Wizard na jakiś czas schował się do pudełka, ale oczywiście długo tam nie wysiedział i jak tylko pojawiła się wygodna kanapa i domowa rzeczywistość wróciła do jako takiej równowagi, haft wrócił do żywych.
21 czerwca udało mi się skończyć piątą stronę:



I tego samego dnia ruszyłam z kolejną ;) Trudno się powstrzymać, szczególnie kiedy ma się świadomość, ile jeszcze krzyżyków przede mną... Są dziewczyny, które kolosy krzyżykują w ciągu kilku miesięcy, ale ja na pewno nie będę należeć do tej grupy, nie ma szans. Mimo wszystko staram się stawiać chociaż kilka krzyżyków dziennie, tak dla uspokojenia sumienia.


Przy okazji któregoś dnia na jednej z krzyżykowych grup na fb wpadła mi w oko metoda oparta na zaznaczaniu przed haftowaniem na kanwie kropkami danego koloru, co podobno przyspiesza pracę. Postanowiłam sprawdzić, czy faktycznie tak jest i 26 czerwca sięgnęłam po cienkopis Stabilo, który znalazłam w domu (podobno dobrze się spierają), i zaczęłam kropkować:


 30 czerwca haft wyglądał już tak:


A dziś zaczęła pojawiać się lina przecinająca obrazek z prawej strony:


Nie powiem, kropkowanie sprawdza się całkiem nieźle. Fakt, trzeba się pilnować, kiedy zaznacza się dany kolor na kanwie, ale nie zabiera to tak dużo czasu, jak by się mogło wydawać, a potem idzie szybko do przodu i człowiek nie dostaje zeza, zerkając co chwila a to na druk, a to na materiał. Ponieważ nie mam w zwyczaju rozrysowywać kratek na kanwie przed rozpoczęciem haftu, ani nie przekonuje mnie przeplatanie nitek co 10 kratek, dzęki czemu podobno łatwiej się liczy, szukam innych metod, które bardziej mi podpowiadają. I kropkowanie jak na razie będzie mi pewnie towarzyszyć przez jakiś czas. Chyba że w międzyczasie wymślę coś innego ;)

Odpowiadając na pytanie Promyka, haftuję tego olbrzyma na tamborku Singera, pamiątce po prababci - ma 25 cm średnicy, jest drewniany i bardzo wygodny. Przy okazji nadmiar materiału na dole i po lewej i prawej stronie zwijam i spinam klipsami do papieru w różnych rozmiarach i jak na razie to się psrawdza. Chociaż korcą mnie różnego rodzaju stojaki do przypinania tamborków, bo całość trochę waży... ale ceny skutecznie mnie odstraszają. Kto wie, może mój M. skonstruuje mi coś własnoręcznie i wyjdzie taniej. Ale najpierw musi się dobrze przyjrzeć konstrukcji tego, co jest na rynku.